Rozległo się delikatne pukanie do drzwi, ale zanim zdążyliśmy spytać o personalia pukającego, zapachniało spalenizną i Temar przesączył się przez drzwi i szczotkę. Lśnił jak nowiutka moneta.
– Pierwsza sesja bez jednej poprawki! – radośnie ogłosił adept, nie zwracając uwagi na moje pochmurnie ściągnięte brwi. – Oj, oblejemy!
– Wyobrażam sobie – ze zrozumieniem westchnęła Welka. – Pamiętam, że po poprzedniej, nie tak bardzo udanej sesji, Szkołę wypełniły skaczące po ścianach mrakobiesy, materializowane przez ciebie pod wpływem dziesięciu kadzi elfiego piwa. I jakim cudem one wszystkie się w tobie zmieściły?!
– Drobiazg. O północy jest ogólny zlot magiczny na polu turniejowym, przed jutrzejszym Świętem Plonów. Wszyscy nauczyciele tam będą, nawet mistrz i cieć, zamiast którego postawią jakiegoś ghyra z naszych, a reszta będzie miała na głowie ważniejsze sprawy niż mrakobiesy. – Z nadmiaru emocji dość często korzystaliśmy z przekleństw trolli, oczywiście bez tłumaczenia.
Do drzwi znowu zapukano, ale nikt nie wszedł.
– Wolha Redna – natychmiast do rektora! – dźwięcznie poinformował głos dyżurnego.
Błyskawicznie wpakowałam do ust resztkę pomidora, jakoś strzepnęłam ze spodni pierze i udałam się, by stawić czoło losowi. Przyjaciele odprowadzili mnie współczującymi spojrzeniami.
Drzwi pokoju nauczycielskiego były uchylone i skrzypiący głos mistrza usłyszałam już na końcu korytarza.
– Almit, tak być nie może. Słyszy pan, nie-mo-że! Szkoła jeszcze nie widziała takiego bezhołowia. A jak ja mam przywołać do porządku adeptów, jeśli tacy wykładowcy jak pan co godzinę dają im taki przykład, jakby tu była nie Szkoła magów, a obozowisko trolli! Dopiero co, idąc drugim piętrem, słyszałem z damskiej toalety portowe przekleństwa. I nie, nie zamierzam cytować, chociaż akurat w tej chwili bardzo bym chciał. Mało tego, reputacja Szkoły nie nadąża nawet odbudować się po jednym wydarzeniu, a już mamy coś nowego. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu pytia z siódmego roku przepowiedziała trzęsienie ziemi w prowincjach północnych i roztrąbiła o tym po całym mieście. Panienka się pomyliła, a ja musiałem pilnie kontaktować się z północnymi magami i prawie że na kolanach błagać ich o małe pokazowe trzęsienie ziemi dla podtrzymania autorytetu Szkoły. Ja tu mam problemy wagi państwowej, a pan się wpycha ze swoją kapustą! Nie rozumiem, chce pan, żebym to ja poszedł i ją pościnał? Niech ona będzie nawet trzy razy szlachetniejsza! Wystarczy, żem ją sadził na wiosnę. Niech pan weźmie z tuzin adeptów ze starszych lat, kosze i zapakuje ją do spiżarni!
Gniewny monolog mistrza ani razu nie zmienił się w dialog. Almit z poczuciem winy uśmiechał się w swoją rudą brodę, trzymając chytre oczy spuszczone. Wczesną wiosną rektor wydał zarządzenie o „Oporządzeniu adeptów Szkoły artykułami żywnościowymi metodą prowadzenia gospodarstwa rolnego na nieużytkach”. Nikt z nauczycieli i adeptów nie wykazał należytego entuzjazmu. Pomidory nie urosły, ziemniaki podmarzły, ogórki wydziobały kawki, ale kapusta sobie poradziła i stała się dla nas prawdziwym utrapieniem. Pokładaliśmy wielkie nadzieje w gąsienicach i mszycach, ale niestety jedne i drugie od szlachetnej kapusty odpadły. Nie zmyły jej deszcze, nie wysuszyło słońce, nie pobiły mrozy. Wyrosła duża i krzepka, jak rzepka z bajki. Teraz należało ją zebrać, tylko jak? Nikt nie zwalniał nas z jej powodu z zajęć, a po zajęciach mieliśmy ważniejsze sprawy.
– A, tu jest! – Mistrz wskazał w moim kierunku długim kościstym palcem. – Profesorze, gdyby pan mógł nas zostawić! I żebym już nie słyszał od pana słowa o żadnej kapuście!
Almit wzruszył ramionami i zniknął. Drzwi za moimi plecami zatrzasnęły się same, zasuwa z trzaskiem opadła. Drgnęłam z zaskoczenia. Pewnie to właśnie odczuwa mysz, kiedy trafi do pułapki.
Mistrz nie spieszył się z wymierzeniem kary. Sapiąc, z oburzeniem wkładał do tuby zwoje chaotycznie rozrzucone po biurku.
– Proszę, niech pani siada – powiedział krótko, delikatnie gładząc pokrywkę tuby.
– Dziękuję, postoję.
– A ja mówię – siadaj! – ryknął, z trzaskiem wrzucając tubę do szuflady biurka. Miała jakieś dwie stopy długości i grubość mojego biodra, a w szufladzie nie zmieściłby się nawet podręcznik z zielarstwa, ale tuba zniknęła z cichym szelestem.
– No więc – złowieszczo rozpoczął arcymag, opierając się obiema rękoma o biurko. Długa siwa broda jak puchaty koci ogon zwinęła się w pierścień na blacie. – Czy domyśla się pani, czemu się tutaj znalazła?
– Nooo… – zabuczałam wieloznacznie.
– Myśli pani, że to śmieszne?! – zapytał mistrz tonem prokuratora w sądzie.
– Ooo – mruknęłam ze skruchą.
– Czy przynajmniej rozumie pani, co narobiła?
– Nie – odpowiedziałam na wszelki wypadek, by, nie daj Boże, nie przyznać się do czegoś, co jeszcze nie wypłynęło.
– Po egzaminie wszyscy wypiliśmy po kilka łyków – lodowatym tonem poinformował mistrz. – Zanim… Zanim to… Wolho, to niskie i niegodne maga. Tak, doceniłem pani zmyślność, ale czy nie mogła pani jednak znaleźć bardziej… Bardziej przyzwoitego płynu?!
– Uuu… – chlipnęłam.
– Yyy! – przedrzeźnił mnie mistrz. – No i co ja teraz mam z tobą zrobić? Skreślić? Wolho, przecież jesteś mądrą dziewczyną, masz takie wyjątkowe zdolności. Czy ty naprawdę…
Ukradkiem odetchnęłam z ulgą. No to dzięki niech będą bogom. Upiekło mi się. Mistrz przeszedł na „ty", znaczy karcer odwołany. Podejrzane, ale przyjemne. Bardzo nie chciałabym opuścić nocnego zapiekania błękitnego ptaka. Ale już obszernego kazania uniknąć się nie dało. Mistrz mierzył krokami pokój jak więzień celę, cytował Rowana Wieńconośnego i proroka Owsiugę, wskazywał portrety magów – założycieli Szkoły, namawiał, przekonywał i rugał, mając nadzieję, że uda mu się obudzić w mojej duszy to wszystko dobre, czyste i jasne, czego tam w życiu nie było. Ja kiwałam głową z roztargnieniem, równocześnie kombinując, czy pięć kładni wystarczy na nowe futerko – bo stare kompletnie wyliniało, a zima już stała w progu.
W skronie uderzyła mi krew – stary mag próbował telepatycznie określić stopień mojej skruchy. Chętnie mu w tym pomogłam, zagłębiwszy się w myślach o moim złym zachowaniu. I w tym momencie mistrz przestał udawać drepczącą w kółko mrówkę, odwrócił się na pięcie i zagapił na mnie z takim zagubionym wyrazem twarzy, jakby zobaczył tłumek zielonych mrakobiesów skaczących z radosnymi okrzykami po mojej głowie.
– Co ma do tego blacha dachowa? – zapytał z przestrachem.
– Co? – osłupiałam. – Jaka blacha?
– Po co ci jest potrzebny pud blachy dachowej?
– Nic podobnego – obraziłam się. – Jestem przepełniona wstydem i skruchą, żałuję swojego zmarnowanego życia i mam zamiar się poprawić.
– Zdejmij to natychmiast – groźnie zażądał mistrz.
– Co? – Zerknęłam przez ramię, próbując zobaczyć, czy ktoś nie przypiął mi czegoś do pleców.
– Masz jakiś talizman zniekształcający myśli. Oddaj mi go natychmiast, bo pożałujesz!
Nigdy nie nosiłam biżuterii, pierścionków, bransoletek czy łańcuszków. Nie dlatego, że nie lubiłam – po prostu ich nie miałam i nie znałam człowieka, który chciałby mi je dawać w prezencie. Ale znałam wampira. Z niedowierzaniem namacałam pod koszulą rzemyk, po chwili wahania zdjęłam talizman i włożyłam w otwartą dłoń mistrza.
Bałam się, że mag wpakuje go do jednej ze swoich nieskończonych szuflad, stwierdzi: „Odbierzesz po skończeniu szkoły", i mnie wyprosi, ale nic podobnego nie nastąpiło. Mistrz w zamyśleniu obejrzał kamień pod światło, zważył w dłoni i oddał z powrotem.
– Prezent od Arrakktura?
– Kogo? A, Lena. Tak, od niego. Ten kamień naprawdę ma właściwości magiczne?
– I nie tylko. – Gniew mistrza minął jak ręką odjął.
Stary mag odwrócił się do okna i w zamyśleniu oglądał porośnięty łubinami tylny dziedziniec.
– W każdym razie prosiłbym, byś nie zakładała go, kiedy cię wzywam.
– Obiecuję, mistrzu. Mogę iść?