Zadzieranie z trollami to proszenie się o kłopoty. Ale w żadnym razie nie wolno okazywać, że ich żarty cię dotknęły. Jeżeli się zdenerwujesz albo zaczerwienisz, już się od ciebie nie odczepią. Będziesz sławna na cały Starmin.
– Głupi jesteś Wal i żarty masz głupie – powiedziałam spokojnie, dopijając sok. – Zazdrosnyś, czy co?
Teraz śmiano się już z Wala. Być zazdrosnym o kobietę?! Trudno o większą hańbę dla trolla.
– A już mi stulić pyski! – ryknął, podnosząc się ze stołka i tocząc po karczmie złym spojrzeniem. – Bo jak nie…
Hałas ucichł w jednej chwili. Uwagę zebranych nagle przyciągnęła mucha, która z bzyczeniem krążyła dookoła lampy. Właściciel na wszelki wypadek kucnął za ladą. Ale albo wróżbiczka miała dobry wpływ na charakter trolla, albo wstał dziś prawą nogą – w każdym razie po krótkiej przerwie Wal wrócił do naszej rozmowy.
– Bgyryz ta twoja Dogewa – oświadczył z przekonaniem, pstryknięciem palców zamawiając kufel piwa. Niitlno tam jak na cmentarzu, nawet nie ma komu mordy obić.
– A łbem o fontannę nie próbowałeś? – spytałam podchwytliwie.
– A ja słyszałem, że ty w końcu spróbowałaś? – z porozumiewawczym uśmiechem odpowiedział troll. – Urządziłaś strzygom powódź w połowie lata, Dom Narad osiadł, pół placu spłukało, kamienie trzeba było od nowa układać.
– Pani zamówienie, pani magiczko. – Po niepowstrzymanie drgających kącikach ust karczmarza można się było domyślić, że nowa zawartość butelki ma najpodlejszą możliwą jakość. Nie zniżając się do sprawdzania, niedbale włożyłam ją do torby. Kąciki uniosły się aż do uszu, zamieniając w szeroki wyszczerz. Ale co mi do tego?
Cudzego mi nie szkoda. Najważniejsza była brama.
Wykład 4. Jasnowidzenie
Brama nawet nie pisnęła. Przed pójściem do Temara nałożyłam na butelkę dwa zaklęcia. Pierwsze nadawało zawartości smak i zapach wina (miałam szczerą nadzieję, że utrzyma się przynajmniej do trzeciego łyku – iluzje zawsze były moim słabym punktem). Do kompletu dodałam czar maskujący, którego zadaniem było ukrycie pierwszego przed niezbyt dociekliwymi magami. Z tego czaru byłam zasłużenie dumna, gdyż własnoręcznie wygrzebałam i rozszyfrowałam formułę w jednym ze starożytnych foliałów ze szkolnej biblioteki. Oczywiście, gdy tylko zachwieje się pierwsze zaklęcie, drugie posypie się w ślad za nim, ale to już nie będzie miało znaczenia. I jeśli Almitowi nie uda się na oko odróżnić nalewki od zaczarowanego soku, to uczciwie zapracowałam na swoje pięć kładni. Bo nie należy zapominać również o „ryzyku zawodowym" – znalezienie adepta na podstawie stylu czarów jest równie proste, jak zabranie dziecku cukierka, a tak bezczelne oszustwo raczej mi się nie upiecze. Na szczęście „Rasy rozumne" już zaliczyłam, więc w najgorszym razie przeproszę i „uczciwie" obiecam nie żartować z wykładowców.
W Szkole panowała chłodna cisza poobiednia – wykłady się już skończyły, egzaminy jeszcze nie zaczęły. Moje kroki odbijały się w korytarzu dźwięcznym echem. Miejsce spotkania, jak w przypadku każdego spisku, wyznaczono na terenie neutralnym: łączniku na trzecim piętrze pomiędzy męskim a kobiecym skrzydłem. Na razie nie widać było śladu Temara. Usiadłam na szerokim parapecie, ze znużeniem oparłam głowę o witraż mikowego okna i natychmiast zaczęłam przysypiać, zmęczona nocną wartą w grobowcu rodzinnym kupca Ruchowicza spowodowaną podejrzeniem tegoż, że jego zmarły brat został strzygą. Strzygi nie znalazłam, ale gdzieś się faktycznie zagnieździła, o czym wyraziście świadczył trup kupca Ruchowicza znaleziony przy studni ku nieukrywanej radości wdowy, młodego, krzykliwie ubranego babsztyla. Oczywiście od niej nie udało mi się wyciągnąć nawet miedziaka.
Tymczasem na końcu korytarza kobiecego rozlało się mgliste lśnienie, z którego jak duch wyłoniła się Riona. Młoda pytia-aspirantka powoli i bezdźwięcznie płynęła korytarzem łokieć nad podłogą – nieuczesana, bosa, w długiej nocnej koszuli, z zapaloną spiralną świecą w prawym ręku i tomiszczem „Naukowe aspekty autohipnozy" w lewym.
Wydział Wróżbiarstwa cieszył się złą sławą. Ponieważ najbardziej znaczącym, robiącym wrażenie i nieuniknionym wydarzeniem w życiu człowieka była śmierć, to właśnie ją najczęściej przepowiadały pytie-adeptki. I niechajby zgadywały. Oczekiwanie na śmierć powodowało, że życie stawało się nie do zniesienia. Gdy tylko któraś z pytii pojawiała się na korytarzu, dookoła natychmiast pustoszało. Oburzenie pytii nie miało granic. „No wiecie co?! – krzyczały chórem. – My tu degustujemy wasze wywary, zmieniamy się w leszy wie co, boimy się kłaść do łóżka przez te wasze strzygi, a wy? Na kim my mamy ćwiczyć?"
"Na trupach! Tam macie stuprocentową pewność!" – odpowiadaliśmy chórem, przezornie opuszczając pole rażenia. Niestety, nie za każdym razem się udawało. Temar ze łzami w oczach błagał, bym nie odchodziła z umówionego miejsca, ponieważ będzie przebiegał tędy tylko jeden raz – w drodze na egzamin. Szkliste oczy Riony natomiast wyjątkowo mi się nie podobały. Wnioskując z objawów, pytia znajdowała się w transie, co groziło dokładnym proroctwem. Z drugiej strony pozostawała nadzieja, że zahipnotyzowana mnie nie zauważy.
Nie zauważyła. Przepłynęła obok, owiewając mnie oparami wody brzoskwiniowej. Odetchnęłam z ulgą i dziękczynnie wzniosłam oczy do sufitu. Ale pytia nie byłaby pytią, gdyby na koniec nie przepowiedziała jakiegoś świństwa. Prawie już zniknąwszy w mroku, zawisła nad figowcem, półobrócona w moją stronę.
– On szuka władzy nad śmiercią – szepnęła, żałośnie wykrzywiając wargi. – Ale śmierć już idzie jego śladem! Dziecko, zamknij krąg…
– Do mnie mówisz? Riona, czekaj!
Powinnam była ją dogonić i dokładniej przepytać, póki więź z tamtą stroną się nie zerwała, ale na drugim końcu korytarza pojawił się Temar, sapiąc pod ciężarem gigantycznego wazonu z kwiatami.
– Masz? – rzucił w biegu, skinieniem głowy prosząc, bym szła za nim. Dogoniłam go i ruszyliśmy dalej równym truchtem.
– Oczywiście.
– Doskonale! Wepchnij mi do kieszeni. – Wepchnęłam, chociaż zrobienie tego w biegu okazało się wcale nie takie proste. – W drugiej masz swoje honorarium.
Obiegłam Temara i kładnie przemigrowały do mojej garści. Adept gwałtownie wyhamował przed kolejnymi drzwiami po lewej stronie, hałaśliwie wypuścił powietrze, pewniej złapał wazon i z desperackim zdecydowaniem samobójcy ogłosił:
– No to idę!
– Połam pióro! – życzyłam z przyzwyczajenia, otwierając przed nim drzwi na oścież.
– Nie dziękuję! – odpowiedział jak echo, wślizgując się do audytorium. Przymknęłam drzwi, odruchowo prześlizgnęłam po nich spojrzeniem i zrozumiałam, że moje dni są policzone.
Napis na drzwiach głosił: „Cisza! Trwa egzamin!". I trochę niżej, na oficjalnym formularzu: „Egzorcyzmy. Ksan Perłow".
Jęknęłam głucho, oparłam się plecami o drzwi i powoli spełzłam po nich w dół.
Egzorcyzmy! Mistrz!!!
Niestety, jak zawsze nie udało mi się umrzeć na miejscu z powodu pękniętego ze strachu serca i strach zastąpiony został wilczym głodem. No nie, przecież koniec końców mistrz mnie nie zabije. Ale już posadzenie do karceru o chlebie i wodzie z dodatkiem aktywności wychowawczo-społecznej jak najbardziej wchodziło w rachubę.
Ziemniaków, obranych przeze mnie w ciągu lat nauki, w zupełności starczyłoby na wybudowanie drugiej Szkoły. Tak więc najrozsądniejsze było najedzenie się na zapas i to możliwie szybko.
Wróciłam do pokoju i w pierwszej kolejności wsadziłam głowę do szafy chłodzącej – pudła z desek o rozmiarach dwie na dwie stopy, wewnątrz obitego blachą. Na górnej i dolnej półeczce na płytkich podstawkach leżał lód magiczny, który nie topił się nawet w południe latem i podtrzymywał wewnątrz pudła niską temperaturę. Co wieczór trzeba go było odnawiać, o czym konsekwentnie zapominałyśmy i do rana szafę zalewała woda.
Szafa chłodząca przeznaczona była do przechowywania eliksirów i wywarów, ale ja i moja współlokatorka używałyśmy jej zgodnie z zasadą: „złego diabli nie wezmą" i przy okazji pakowałyśmy do środka szybko psujące się jedzenie. Odsunęłam na bok pęczek szczurzych ogonów, fiolkę z paznokciami topielców, gnijący koperek i słoiczek z wiele obiecującym napisem „!!TRUCIZNA!!", za którymi znalazłam talerz z zimną kurzą nogą i dojrzały pomidor. Rzuciłam ostrożne spojrzenie na koleżankę, która akurat sprzątała pokój i dodałam do tego skromnego posiłku pajdę czarnego chleba z masłem i szklankę kompotu jabłkowego.