Литмир - Электронная Библиотека

„Chwila, moment – zastanowiłam się nieoczekiwanie. – Przecież ja to już gdzieś widziałam!”

I natychmiast sobie przypomniałam.

Było to słońce. Żółte, jaskrawe i jesiennie ostre. Stało w zenicie i gdyby Len nie leżał na mnie jak worek, mogłabym dojrzeć i obłoki na błękitnym niebie, i nagie drzewa, i iglicę wieży teleportacji, i zastygłego jak słup soli mistrza z nieodłączną laską w ręku, jak również grupę kolegów ze szmatami i wielkimi plecionymi koszami. Len ostrożnie podniósł głowę. Żwir i kurz jak grad posypały się z jego poplątanych włosów. Tuż obok, jak zombi z mogiły, wygrzebał się spod kupy kamieni nieco rozczochrany Wal. Troll otrzepał się i bezceremonialnie podniósł wampira za kark, a ja w końcu miałam okazję obejrzeć sobie wszystko to, co opisane zostało wyżej. Oprócz kapusty. Pięknej, o białych głąbach, szlachetnej kapusty, do której zebrania zagoniono grupę adeptów pod kierownictwem mistrza. Ponieważ zagony, na których owa kapusta rosła jeszcze minutę temu, na wysokość kolan zasypane zostały odłamkami skalnymi.

Chyba nieco przesadziłam. Zamiast wynieść mnie i moich towarzyszy poza podziemia, przeniosłam całą jaskinię… na szkolne podwórko.

Pełne czci przerażenie na twarzach kolegów, wliczając w to mistrza, było dla mnie najwyższą nagrodą.

Wykład 19. Zamykający

W życiu każdego z nas bywają chwile, gdy chcemy zapaść się pod ziemię, spalić na popiół, rozsypać w proch i rozwiać na wietrze. Niestety, bez dyplomu Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa jest to praktycznie niemożliwe.

Stojąc przed mistrzem, gorąco marzyłam o dyplomie. Wychodząc z gabinetu, Len mrugnął do mnie, ale nawet wiedząc, że konflikt prawdopodobnie został zażegnany, nie mogłam opanować drżenia kolan. Bakałarz patrzył przez okno, a jego twarz była zamyślona i nieobecna. Nie no, jak bardzo mistrz musi być wściekły, by nie okazywać gniewu! W takim stanie jeszcze go nie widziałam i najmniej ze wszystkiego pragnęłam zobaczyć teraz.

– Zabrał kamień? – spokojnie zapytał bakałarz. Za oknem latały mewy. Zawsze pojawiały się z nastaniem zimna i krążyły dookoła Szkoły z żałosnymi krzykami, jak gdyby się z kimś żegnając. Zmyślna ludzka plotka nazywała je duszami zabitych magów. „Dusze” nie brzydziły się resztkami ze śmietnika i robiły całkiem materialne kupy na dachy.

– Tak – mój głos zadrżał zdradziecko.

– Dobrze… Możesz odejść… Napiszesz raport na formularzu delegacji, w piątek rozpatrzymy go na radzie.

Nie mogłam uwierzyć własnym uszom! Mistrz nie wyglądał, jakby się złościł dlatego, że naprawdę się nie złościł!

– A czy ja nie zostałam skreślona? – wyrwało mi się.

– Co to za bzdura? – Mistrz groźnie ściągnął brwi. – Kto ci to powiedział?

– Sama słyszałam… Znaczy, przechodziłam obok… przypadkiem… – zmieszałam się do reszty. Mistrz patrzył na mnie z uniesionymi ze zdziwienia brwiami.

– Głupie dziecko, co żeś sobie wymyśliła? Nikt nie zamierzał cię skreślać. Była mowa o skreśleniu trójki adeptów – nieunikniony odsiew po sesji. Jak już musisz podsłuchiwać, to rób to z sensem, głuptasko. Idź i pisz raport.

Pokręciłam się dookoła biurka, ale mistrz demonstracyjnie odgrodził się ode mnie jednym z papierków i udawał, że czyta.

Z nową siłą opanowała mnie tęsknota za dyplomem. Teraz już nie po to, by uniknąć rozmowy z mistrzem, a żeby on nie mógł robić uników.

Len odjechał tego samego wieczora.

Staliśmy na dworze, drżąc w przenikliwym jesiennym wietrze, i nie wiedzieliśmy, co mamy sobie powiedzieć. Ja nie chciałam, by odjeżdżał. On nie chciał jechać. I oboje rozumieliśmy, że rozstanie jest nieuniknione.

Płomyk, kary źrebiec, wydany przez szkołę w zamian za Wolta, chrapał i niespokojnie tańczył pod wampirem.

– Przyjeżdżaj do Dogewy na praktyki – powiedział Len po kolejnej chwili milczenia.

– Mówisz poważnie? – spytałam z niedowierzaniem. Na praktyki zwykle wysyłano adeptów do dalszych wsi w dwu- albo trzyosobowych grupach. Mieli tam doskonalić praktyczne umiejętności czarowania i napisać dyplom z wyników pracy. Oczywiście Dogewa była znacznie lepsza niż jakieś tam Trzyuchy Małe z parchatymi krowami.

Skinął głową.

– Przyślij papiery. Podpiszę.

Ponowne milczenie nie zapadło dzięki Walowi, który właśnie pojawił się w polu widzenia i z daleka radośnie wrzasnął:

– Tu jesteś, strzygo jedna! A już myślałem, że znikniesz bez pożegnania!

– Żegnaj – w głosie Lena usłyszałam ironię.

Ja również wątpiłam w to, że trolla napędzają wyłącznie bezinteresowne sentymenty.

– Hej no, nie tak szybko! Co ja chciałem zapytać – foczka, a jak żeś się dowiedziała, że Tyśka wlazła za tobą i zgubiła się w tych ghyrowych podziemiach? Jakbyś jej nie zawołała we właściwej chwili, byłoby po nas!

Tyśka była ostatnim, o czym myślałam w tamtej chwili, ale przybrałam tajemniczy wyraz twarzy. Troll popatrzył na mnie z widocznym szacunkiem. Wampir tylko skrył uśmiech pod schludnie przyklejoną brodą.

Ja również chciałam kogoś o coś zapytać.

– Len, a o czym myślałeś… Tego, jak żeśmy leżeli pod gruzami i jeszcze nie wiedzieliśmy, że jesteśmy uratowani?

Wampir się wyraźnie zmieszał.

– Oj tam, różne głupoty – wymamrotał, utkwiwszy spojrzenie w końskiej grzywie i miętosząc wodze. – Nawet wstyd sobie przypominać. A ty?

– Uff, a ja się bałam, że tylko ja jestem taka głupia. Też mi, uczciwie mówiąc, właziły do głowy różne bzdury.

– A ja – wtrącił Wal – myślałem, że bardziej niesławne niż taka idiotyczna śmierć to tylko zostać pochowanym w pobliżu waszej dwójki. Za życia mi się tak znudziliście, że jakby nie kodeks najemników, to bym olał honorarium i spadał byle dalej. Ale skoro żem nie olał, to otwieraj, strzygo, sakiewkę. Sto monet, jakeśmy się umawiali. Najlepiej wolmeńskimi złotnikami, ale ratomskie jelce też ujdą.

– Co ja twoim zdaniem jestem, punkt wymiany walut banku krasnoludzkiego? – prychnął wampir, grzebiąc w kieszeniach spodni. – Bierz, co dają i podziękuj. Nieszczególnie żeś się, najemniku, przez te trzy dni natrudził.

– Już wolałbym przez trzy lata w kopalniach węgla wagoniki popychać! – zaczął troll, ale natychmiast zamknął paszczę na widok kamienia szlachetnego. Oszlifowany brylant był nieco większy od ziarnka grochu, ale tak czysty, że dowolny jubiler bez chwili namysłu dałby za niego dwa razy więcej, niż żądał najemnik.

– Ostatni – ze smutkiem powiedział wampir, przetaczając kamyczek po dłoni. – O nie, nie śliń się, to nie dodatek za ryzyko. To dla ciebie i Wolhy po połowie.

– Niczego nie potrzebuję! – oburzyłam się. – Nie obrażaj przyjaciół pieniędzmi, zapłacisz, gdy przyjdzie czas… W bardziej dostojny sposób.

– To co, z długu też zrezygnujesz?

– Nie wezmę pod żadnym pozorem.

– Nie zrozumiałaś – cierpliwie powiedział Len. – Nie pożyczam. Oddaję.

– Nie i nie namawiaj.

– Namawiać? Bogowie uchowaj! No to siedź bez stypendium.

– Co?!

– A nie wiedziałaś? Potrącono ci za zaginioną kobyłę plus szkolną uprząż. Równe osiemdziesiąt monet, twoje stypendium za cztery miesiące.

– Ale to nieuczciwe! – zawyłam. – Zwycięzców się nie rozlicza!

– Nie, wsadza się ich do ciemnicy – złośliwie przytaknął troll. – Dawaj kamyczek, białowłosy. Mam na oku porządnego jubilera, da uczciwą cenę, nie to, co ci pośrednicy na targu.

Len jakoś dziwnie spojrzał na trolla i wyciągnięta ręka najemnika pytająco zawisła w powietrzu.

„Oddaj mu – pomyślałam – nie zmuszaj mnie do udawanych uśmiechów i fałszywych podziękowań za pieniądze, które może i są zasłużone, ale nadal mi wstyd przyjmować je z twoich rąk”.

– Żegnaj, strzyguniu, miło się robi z tobą interesy – mruknął troll, zaciskając pięść. – Cześć foczka, wiesz, gdzie mnie szukać.

Skinęłam głową z roztargnieniem oglądając obolałą rękę, przeciętą ciemniejącym strupem. Rana wbrew oczekiwaniom zamknęła się szybko, dosłownie w parę chwil. Bolało i swędziało pod skórą, ale zapalenia nie czułam. Może dawał o sobie znać efekt uboczny leczenia magicznego – udawało mi się coraz lepiej i lepiej, ostatnimi czasy prawie odruchowo. Uczciwie mówiąc, w ogóle nie pamiętałam, jak wyleczyłam tę ranę. Wszystko stało się samo z siebie, jak u… wampira.

50
{"b":"102706","o":1}