Литмир - Электронная Библиотека

– On ją walnął laską po pysku. – Len w zamyśleniu spojrzał na mantykorę. – Przestraszyła się i strzeliła go ogonem.

– Przestraszyła! A jak trafimy na jakiegoś świrniętego rycerza, który z radosnym okrzykiem rzuci się popełniać czyn bohaterski? Foczka, dasz radę ją powstrzymać?

– Nie wiem. Nie chcę próbować. – Nie miałam nastroju na długie dyskusje. Len ze mną nie rozmawiał, w razie potrzeby demonstracyjnie zwracając się do Wala. Obojętnie patrzył do przodu i co i rusz popędzał konia obcasami. Nawet mantykora zachowywała się znacznie bardziej przyjaźnie, konie szybko przyzwyczaiły się do jej obecności i tylko parskały z oburzeniem, gdy ruda bestia robiła użytek ze skrzydeł i ogoniastym cieniem przenosiła się nad naszymi głowami. W blasku słońca sierść kici migotała wszystkimi kolorami patoki: grzbiet i koniuszki szerokich łap miała czarne, boki miodoworude z kasztanowymi plamami, nieregularnie rozrzuconymi po krótkim błyszczącym futrze. Pysk słodki jak u kociaka, na spiczastych uszach – długie czarne pędzelki. W ciągu godziny drogi nasza kicia zdążyła złapać i w biegu skonsumować ze trzy przepiórki i dziesięć myszy polnych, wytrzymując narzucone tempo bez widocznego wysiłku.

– Niezłe bydle, co? – zarechotał Wal, z aprobatą obserwujący zwinną łowczynię. – Jak jej tam – mantyf… tyk… będzie Tyśka, ot co.

– Wiecie co, zabierzemy ją do takiego jednego uzdrowiciela, to po drodze – zdecydowałam. – Ma samotnię w lesie. Psy mu ciągle wykańczają albo wilki, albo rysie, może przynajmniej ta ślicznotka się zadomowi?

– A po co mu w ogóle psy?

– Nawet sobie nie wyobrażasz, ilu włóczęgów i rozbójników próbuje położyć łapę na nędznym majątku pustelnika.

– Fakt, dzikie mamy czasy – przytaknął troll, – Jednego tylko nie rozumiem – z jakiej mańki temu twojemu uzdrawiaczowi tak się spodobała dzicz? Kogo on tam niby leczy? Leszych i mawki?

– Nic podobnego. Dzicz dziczą, a dookoła lasu masz wioski. Jak trzeba – to wysyłają do maga co odważniejszego chłopaczka. Widzisz Wal, chłopi mają dosyć oryginalne podejście do magii. Jeśli udało ci się pomóc – jesteś cudodziej. A jak nie, to czarownik! I na stos paskudnika! Więc magowie starają się nie pchać ludziom przed oczy, osiedlają się w lasach, prowadzą gospodarstwo ekologiczne.

Wal się roześmiał.

– To co, foczka, ciebie też czeka pielenie rzepy?

– Nie myl zielarza z praktykiem. Ja będę wędrować, czyniąc dobro, wykorzeniając zło i zwijając manatki, zanim się podniesie raban.

– Męża potrzebujesz, ot co. Za długo w panieństwie siedzisz, to ci włażą do głowy różne bzdury – z przekonaniem pokręcił głową troll.

– A znajdź tu męża, jak dookoła masz same wampiry i trolle – zbyłam go żartem. – Znasz Czarnotrawne Ostępy?

– Bywałem. Chodzą o nich różne bajki, ale nic ciekawego. Typowy zestaw – strzygi, skrzaty leśne, potwory do wyboru. Leszy ich tam wie, ja tylko na wilki trafiłem, a i te jakieś przestraszone i wyleniałe.

– No to on właśnie w Ostępach mieszka.

– Uzdrawiacz? Spoko. Pod wieczór tam będziemy, nawet nie trzeba drogi nadkładać, przejedziemy przez Ostępy wzdłuż tej rzeczki, co to ją Wiluką nazywają. Puści on nas chociażby do domu, ten twój samotnik? Czy będziemy noc spędzać pod krzakiem?

– Nie mam zielonego pojęcia. Ja go nigdy na oczy nie widziałam. Mistrz opowiadał, że w Ostępach mieszka jego stary przyjaciel, bakałarz zielarstwa, zawodowiec ze starej szkoły. Proponowano mu kierownictwo Katedry Zielarstwa, ale odmówił. Powiedział, że już nie to zdrowie, żeby adeptów tresować, woli w spokoju dożyć starości w towarzystwie strzyg.

– Nie ma tam żadnych strzyg, w zeszłym roku na pewno nie było. Mawki, fakt, bawią się, w nocy mi buty zakosiły. A może to i nie mawki. Może właśnie ten twój samotnik zwinął?

– Jeszcze czego, akurat potrzebne mu twoje buty. Ja bym ich nawet do sieni nie wpuściła.

– To te teraz, a tamte dobre były, ze smoczej skóry, z zelówkami. Nieprzemakalne. Elfy robiły na zamówienie. Przez rok je nosiłem, nie zdejmując, przeczucie miałem. I tylko żem zdjął – ukradli!

– Wiesz ty co? Jeśli będziemy musieli nocować w lesie, to tych też nie zdejmuj – poradziłam poważnie.

– Myślisz, że znowu ktoś zakosi? – zaniepokoił się troll.

– Nie. Boję się twoich onuc!

Wykład 11. Ekologia

Droga do Czarnotrawnych Ostępów zajęła więcej czasu niż się spodziewaliśmy. Zmierzchało się, a na horyzoncie dopiero zarysował się ciemny grzebień drzew. Nie mieliśmy ani sił, ani czasu na szukanie wspomnianego pustelnika.

– Zanocujemy na łące koło rzeki – zdecydował troll. – Ostatecznie nie pierwszy raz, okolice znajome.

– A gdzie masz rzekę? – spytałam, unosząc się w strzemionach, ale nie dostrzegając niczego ciekawego.

– Przejedziemy z pół wiorsty leśnym traktem, to akurat na brzeg trafimy. Byle tylko się nie rozpadało, patrz, jak się niebo chmurzy.

Zmęczone konie pokornie weszły w cień Czarnotrawnych Ostępów. Mimo mrocznej nazwy w Ostępach było jasno od żółtych osikowych liści, cieszyły oko śnieżnobiałe pnie brzóz, odświętnie połyskiwały czerwienią obfite grona jarzębin i berberysu, tu i tam migały ogniska dojrzałej dzikiej róży. Pod kopytami koni chrzęściły liście, skute wieczornym przymrozkiem.

Len jechał przez Ostępy jak rewizor Królowej Jesieni. Obojętny, bez cienia uczuć, patrzący na wszystko z góry, wyglądał, jakby przeprowadzał inspekcję lasu: czy nigdzie nie zostało zielone ździebełko? Czy zające zmieniły futro? Czy nie wygląda przypadkiem skądeś zbyt odważny jaskier?

Co i rusz rzucałam w jego kierunku przepełnione poczuciem winy i nadzieją spojrzenia. No bo ile można się gniewać? W końcu sam wolał niedoświadczonego przyjaciela…

Na brzegu rzeki jesień znowu pokazała zły humor. Wiatr marszczył czarną wodę, suche rozczochrane trzciny trzaskały o siebie, pachniało mułem i pleśnią. Grzbiety koni lekko drżały, a one same zbiły się w stadko pod rozłożystymi wierzbami.

– Te, foczka, a ty dokąd? – zawołał Wal, rozsiodłując swojego siwego wałacha.

– Utopić się – odburknęłam z ponurą determinacją.

– Aaa… Hej no, czekaj!

Z nadzieją zwolniłam kroku. Ale Len, rzuciwszy Wałowi kilka słów odnośnie ogniska i kolacji, zniknął w krzakach.

– To przy okazji przynieś wody! – W moim kierunku poleciała płaska króbka z kory brzozowej. – Tylko bez pijawek, trochę głębiej wejdź!

Zabrałam króbkę i udałam się w ostatnią podróż.

Po uważnym obejrzeniu rzeki topić mi się odechciało. Drobne fale z szelestem omywały płaski brzeg, zostawiając po sobie brudną pianę, skorupki jajek, obierki z ziemniaków, płaskie muszle szczeżui i zdechłe ryby. Trochę dalej zauważyłam bardzo smętną wronę. Z rozłożonym skrzydłami i głową pod wodą bujała się na falach w pułapce z gałęzi. Zaczęłam wątpić, czy utopienie się w takim towarzystwie sprawi mi jakąkolwiek przyjemność. Jeżeli w ogóle udałoby mi się utonąć – przeciwległy brzeg był o rzut beretem, a środek rzeki był zatkany wodorostami i wysepkami pływających śmieci. Musiałam więc odłożyć samobójstwo aż do znalezienia odpowiedniego oczka wodnego i udać się na jego poszukiwanie.

Po przejściu jakiejś pół wiorsty straciłam nadzieję. Jeżeli normalne rzeki zaczynają się od strumyków i źródeł, to ta zebrała w sobie ścieki z całej Belorii. Mogłam tylko zazdrościć miastu, znajdującemu się w dole rzeki. Jego mieszkańcy byliby w stanie przetrzymać każde oblężenie, wylewając na atakujących wiadra z wodą, do której wrząca smoła miała bardzo, ale to bardzo daleko. Za obecność cholery mogłam ręczyć własną głową, ale biegunkę też mieli zagwarantowaną, a roje pałeczek okrężnicy widziałam nawet bez dodatkowych przyrządów.

O ile pamiętałam, przeważającą część worka z zapasami zajmowała zakupiona we wsi kasza gryczana, wyjątkowo pożywna i zdrowa, ale niestety na surowo słabo jadalna. A ugotowana w wodzie z tej rzeczki – w ogóle trująca. Wariant rezerwowy – poczekać do rana i nazbierać rosy – niezbyt mi odpowiadał. Rozważyłam wezwanie deszczu, ale przypomniałam sobie, jak niestabilna jest jesienna pogoda i zdecydowałam, że nie będę ryzykować. Niebo i tak było pochmurne, wystarczy impuls i całe nasze obozowisko zmyje razem z kilkoma okolicznymi wioskami. I czas wracać, bo jeszcze mnie złapie burza. A panowie już pewnie szaszłyki przyrządzili i rozpalili ognisko. I nie wiedzą, biedactwa, jak czarną, znaczy się stęchłą, mam dla nich nowinę.

31
{"b":"102706","o":1}