Mag, niemłody człowiek z nitkami siwizny na krótko przystrzyżonych skroniach, nieoczekiwanie zaklął i rzucił się, by zajść mu drogę. Zdążył i upadł, trzymając w rękach zachłystujące się płaczem ciałko. Cudem tylko go nie rozgniótł.
– Ojciec, odbiło wam?
Mag powoli usiadł, nie zaszczycając żołnierza odpowiedzią. Kurtka, spodnie, dziecko – wszystko pokryte było warstwą brudu zmieszanego z krwią. Od krzyku niemowlaka dzwoniło w uszach.
– Cudodzieju, głuchyś? Czego brudzisz ręce? To strzygowy bękart, zaraz w rękę dziabnie i tyle cię widzieli. A nam bez czarowników nijak się ze strzygami bić. Rzucaj do ognia, póki ubrania nie zapaskudził!
Już leżąc na ziemi i próbując odzyskać oddech, żołnierz zrozumiał, gdzie popełnił błąd. Nigdy nie należy kłócić się z magami. Jakkolwiek durny pomysł nie wpadłby do ich światłych łbów.
– A jemu co? – zdziwił się przyjaciel, pomagając najemnikowi stanąć na nogi.
– A czort go wi. Może chce paskudnika wypchać czy ugotować w wywarze. Jeno mógł przecie powiedzieć, a nie rzucać pierunami. Nierówno mają pod sufitem te czarowniki. Czarowanie na rozum prędko pada!
– Ale za to jaka w nim siła! – rozsądnie dodał przyjaciel.
– …Jakieś trzy tygodnie później Konwent Magów zebrał się w pełnym składzie, by podjąć brzemienną decyzję. Magowie mieli już dość wojny. Przeszkadzała im w zajmowaniu się nauką, wychowywaniu rosnącego pokolenia i jak rdza zżerała moralność – kontynuował Len. – Rozboje, morderstwa i grabieże stały się codziennością, panoszące się strzygi w biały dzień pożerały niemowlęta. Porzucone pola, tłumy konających z głodu wdów i sierot. A na dobitkę w obronie Dolin stanęło dwanaście elfich drużyn łuczniczych, a wyciągane z trupów groty okazały się wykute przez elgarskie krasnoludy i zaczarowane przez ryrskich druidów. Czas już był najwyższy jakoś ten węzeł rozwiązać. Ale na czyją korzyść? Kłótnie ciągnęły się przez cztery dni. Przeważająca część magów należała do rasy ludzkiej, ale trzeba przyznać, że wypowiadali się obiektywnie, a tajne głosowanie przeprowadzono w spokojnej, przyjacielskiej atmosferze.
Ludzie z początku nie uwierzyli w „szczęście", które spadło na ich głowy. Część czarodziejów zdezerterowała z szeregów ludzkiej armii, część przeszła na stronę przeciwnika. Magowie dworscy przedstawili swoim królom ultimatum – albo kapitulacja, albo zmienimy pałac w stosik desek. Jeden w końcu zmienili, reszta monarchów ucichła jak myszy pod miotłą. Prosta zgoda na pokój to było za mało. Byłaby równoznaczna ze zwycięstwem ludzi ze wszystkimi tego konsekwencjami – międzyrasową waśnią, uciskiem podbitych, samowolą na zagarniętych ziemiach. A tak przyszło zacisnąć zęby i zwrócić to, co zostało zagrabione. I zapłacić niemałą kontrybucję. Królowie obawiali się buntów – lud się burzył, że jak to możliwe, prawie zwyciężyliśmy – i mamy się poddać?! Ale rozeszło się po kościach, zmęczenie zrobiło swoje. Ludzie także mieli dość walk, a powieszenie w charakterze nauczki kilkunastu zbyt bojowych najemników okazało się dobrą lekcją dla reszty. Po kilku miesiącach nastroje uspokoiły się, życie ruszyło zwykłym tokiem, a Ksander odwiózł mnie do Dogewy. To jak, zadowolona? Możemy jechać?
– Jedziemy – zgodziłam się, a Len ledwie dosłyszalnie westchnął, wskakując na siodło. Było to westchnienie więźnia, z którego rozżarzonymi szczypcami wyrwano przyznanie się do malutkiego ułamka przewin i na czas jakiś zostawiono w spokoju, by później ze wzmożonym entuzjazmem wznowić tortury.
Drogę zagrodziła nam majacząca w mroku figura. Jeździec zsiadł z konia i podszedł do nas, prowadząc go za wodze.
– No i gdzie się wybieracie? – ze zwykłą ironią zapytał troll.
– Tobie nic do tego – odburknął Len. – Czego chcesz, Wal?
– Ot, stoję sobie i czekam na pracodawcę. Pieskie zimno, myślałem, że uświerknę, zanim się zjawi.
– A kto cię wynajął? – spytałam bardziej z uprzejmości. Trolle nie gardziły żadnymi zleceniami, więc właściwie mogli mu zapłacić zarówno za głowę wampira, jak i za wyczyszczenie stajni.
– O, ten strzyga tutaj! – Wal bezceremonialnie pokazał palcem Lena.
– Nie mów? – mruknął wampir, niebezpiecznie mrużąc oczy. – I kiedy to ja niby zdążyłem?
– Jak nie zdążyłeś, to jeszcze zdążysz, mnie tam się nie spieszy.
– Ale nam się spieszy. Zejdź z drogi.
Wal leniwie przesunął się, przepuszczając nas i konie, a potem zwinnie wskoczył na swojego wierzchowca i potruchtał za nami.
– Mogę odprowadzić was do wałdaczej osady – obojętnie rzucił w pustkę. – Oczywiście, jeśli chcecie.
– Ile? – spytał krótko Len.
Troll rozpłynął się w uśmiechu.
– Tak sobie myślę, że ten miecz to nie z praktycznego punktu widzenia cię kusi. Stal niezła, krasnoludzka, ale nie zaczarowana. Smokobójca miał nieliche szczęście, jeśli faktycznie udało mu się tym żelastwem pokonać legendarnego Parzenia. Na uwagę zasługuje kamień w rękojeści. Ale i on nie jest szczególnie cenny. Turkus poniżej setki karatów krasnoludy oddają w cenie kryształu górskiego. Wychodzi na to, że tobie potrzebny jest ten właśnie kamień. Tylko po co? A ja słyszałem, słyszałem o dogewskim wiedźmim kręgu.
– Streszczaj się – przerwał mu wampir.
– Sto kładni – szybko zaproponował Wal. – I premia za ryzyko.
– Żadnej premii!
– Zgoda – troll nawet nie próbował się targować. Za setkę złotych można było kupić ogiera trzylatka czystej krwi. Dla najemnika było to bardzo przyzwoite honorarium.
– Ale jak się domyśliłeś? – spytałam, gdy siwy wałach Wala wcisnął się pomiędzy Stokrotkę i Wolta.
– Intuicja, foczka – mrugnął do mnie troll. – Najemnik bez intuicji jest jak baba bez…
– Już, dobra, rozumiem. Może dorzucę jeszcze kilka kładni i nie będziesz klął aż do końca podróży?
– Niewykonalnych zleceń nie przyjmuję – z godnością odparł troll.
Wykład 9. Teologia
– I gdzie by tu wykopać pieniążka? – po raz kolejny powtórzył troll, kręcąc głową na wszystkie strony. Niestety, dookoła nie wznosiły się ani złote, ani nawet pospolicie srebrne góry. Pieniądze były naszym czułym punktem z tej prostej przyczyny, że ich nie mieliśmy. Nikt z nas nie zadbał, by je zabrać. Wzięliśmy wszystko – miecze, łuki, noże, zapasowe skarpety i bukłaki, a o pieniądzach i żywności jakoś żeśmy nie pomyśleli. Bohaterowie w ogóle cechują się rzadkim brakiem zapobiegliwości. Bo niby co zabierają ze sobą, jadąc walczyć na śmierć i życie ze straszliwym potworem? Zgadza się, wierne wierzchowce, tarcze i miecze. Rzadko który durny carewicz weźmie ze sobą choćby bochen czarnego chleba. Ani jedno z nas nie poszło śladami takiego durnia, co w tej chwili budziło w nas wielką skruchę. U Wala, jak sam powiedział „ostatnia pieniążka dostała nóżek”, Len w ogóle nie miał gotówki, a ja – o bezdenna głupoto! – zostawiłam przydzielone przez mistrza złoto w kieszeni brudnych spodni.
Trakt, którym jechaliśmy, zdecydowanie skłaniał ku mrocznym rozmyślaniom. Było bardzo zimno, dopiero w porze obiadu szron wypuścił przydrożną trawę z białych pazurów. Drzewa zrzuciły liście, poczerniały od deszczu i wydawało się, że umarły ostatecznie i niedługo zaczną się przewracać – tak złowieszczo skrzypiały ich pnie mimo kompletnego braku wiatru. Mdło świecił malutki skrawek ponurego szarego nieba, za którym spędzało swój czas senne słońce. Od strony ogołoconych i ponownie zaoranych pól wiało ziemią i chłodem, jak z cmentarza. Jękliwie krakały wrony, pożywiające się na bruzdach, gdzie wiosną wśród chwastów wykluło się ziarenko pszenicy, wydając przeoczony przez żniwiarza kłosek.
Pod wieczór zauważyłam, że panowie, a szczególnie Len, rzucają w moim kierunku dziwne spojrzenia z ukosa. Zdecydowanie ogłosiłam, że nie poddam się bez walki i jeśli już do tego dojdzie, to będziemy ciągnąć losy. Ale nie doceniłam szlachetności moich kompanów – po prostu martwili się, czy aby nie zemdleję z głodu na środku drogi. Wyśmiałam ich okrutnie i podróż trwała dalej.