Wałdak odwrócił się. Na jego tępej mordzie pojawiło się bezgraniczne zdziwienie, które błyskawicznie zmieniło się w skupioną żądzę mordu. Pochylił się i przeciął powietrze białą smugą ostrza, które gwizdnęło cicho przed samym nosem zwinnej kici.
Nie zastanawiając się zbyt długo, Tyśka ryknęła dokładnie w kierunku jego włochatego brzucha. Fala dźwiękowa efektownie podniosła wałdaka i wprasowała w ścianę, dokładnie pod jelenimi rogami. Rogi spadły natychmiast, wałdak po krótkiej chwili, pozostawiając po sobie wyraźny odcisk.
Drugi wałdak cofnął się do drzwi, ale trzeci nie był tchórzem – rozkręcił buławę nad głową i wypuścił ją w stronę wyszczerzonego zwierzęcego pyska.
Tyśka zwinnie złapała maczugę, chwilę potrzymała w paszczy jak pies patyczek, rycząc i wściekle machając ogonem, a potem trochę mocniej zacisnęła szczęki i wyplunęła środkową część stalowej rączki. Końce spadły same. Imponująca demonstracja siły wywołała panikę w szeregach przeciwnika. Ku mojemu zachwytowi wałdacy umieli biegać nie tylko po podłodze, ale i po ścianach, a nawet po suficie, czego nigdy bym się nie spodziewała po tak dużych i niezgrabnych istotach! Sufit kicia zignorowała, za trudno jej się machało skrzydłami w niskim i zagraconym pokoju, ale wszystko, co dało się rozbić albo zrzucić, już rozbiła i pozrzucała. Wałdacy mieli szczęście, że Tyśka zachowała się jak niedoświadczona kotka – spróbowała gonić trzy myszy naraz i ostatecznie nie złapała ani jednej. W końcu zmęczyła się, zagoniła wałdaków na półki i teraz spacerowała pod nimi z tak przeraźliwym syczeniem, że krew w żyłach stygła.
Tymczasem Len zdążył poradzić sobie z łańcuchami, przeszukać kieszenie nieprzytomnego starucha, znaleźć w rzeczonych kieszeniach klucze i otworzyć nasze okowy. Wampirowi jako takiemu kawałki łańcuchów chyba nie przeszkadzały, a nas naglił czas.
– Spadamy stąd i to szybko! – rozkazał, wskazując drzwi, a raczej widniejącą w ich miejscu dziurę. Huragan, który trąbą powietrzną rozchodził się od chmury, nie chciał ucichnąć. Odbite na ołtarzu runy dymiły i wszystkie co do jednej zmieniły kolor na czarny.
– Bardzo szybko! – skorygowałam, masując obolałe nadgarstki. – Dowolna siła magiczna, która została przywołana, ale nie została użyta, z czasem zmienia się w falę uderzeniową!
– Co? – wytrzeszczył oczy Wal.
– Widziałeś kiedyś, jak wybucha gaz kopalniany?
– Przekonałaś mnie! – Troll rzucił się w kierunku drzwi. Wampir zatrzymał się na chwilę, gołymi rękoma wyłamując kamień z rękojeści miecza.
– Dokąd to?! – W progu pojawił się gigantyczny czerwonooki wałdak w ciężkiej kolczudze i nasuniętym na oczy hełmie. W rękach trzymał przerażających rozmiarów maczugę, dodatkowo nabijaną kolcami. – Cofnąć się, ale już!
– Tyśka, bierz go! – rozkazałam brawurowo.
Mantykora tylko na to czekała.
Przeskoczyliśmy przez ryczącą i krzyczącą kupę i rzuciliśmy się korytarzem – z przodu Wal, za nim ja, a krok za mną – Len. Dzwonienie kołyszących się na nim szczątków łańcucha dziwnie dodawało mi energii.
Pod stropem przetoczył się głuchy łoskot. Ziemia zadrżała, z sufitu posypał się jak mgiełka kamienny pył. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że troll zna drogę. Nie starczyło mi odwagi, by upewnić się, czy tak jest naprawdę. W tunelu było ciemno, nieliczne pochodnie na ścianach ledwo się żarzyły. Z bocznego tunelu wyłoniła się grupa wałdaków, którzy z początku rzucili się na nas, ale gdy coś znowu zahuczało, zagrzmiało i zajęczało, zawyli, odwrócili się i uciekli. Teraz to my ich ścigaliśmy – Wal skręcił do tego samego tunelu, który był dokładną kopią poprzedniego. Kłucie w lewym boku, które teoretycznie powinno było zostać zastąpione drugim oddechem, zostało zastąpione kłuciem w obu bokach.
Lewa ściana napęczniała, jak gdyby pełzła za nią gigantyczna dżdżownica. W końcu pękła i z otwierających się nisz wprost pod nasze nogi zaczęły wypadać szkielety w pełnym bojowym uzbrojeniu i z nagimi siekierami.
Nie mogłam się powstrzymać – pisnęłam i rzuciłam się w bok.
– Wodzowie! – krzyknął Wal. Troll prawie się nie zasapał – doświadczony wojownik skutecznie regulował oddech. – Wałdacy chowają swoich zmarłych w ścianach tuneli! Nie bój się, zdechłe są!
– Kopią wyjście na powierzchnie! Poczuli, że źle się dzieje! – kontynuował troll, zwinnie przeskakując przez stalową zbroję kolejnego truposza. – Wygląda na to, że tunel za nami się zawalił i spieszą się z kopaniem nowego, żeby się uratować!
Drugi czerw przeszedł się wzdłuż prawej ściany.
– Oni… kopią… szybciej niż my… biegniemy! – Ostatnie słowo wyplułam z krwią. Pierś pękała z mi braku powietrza.
– Co oznacza, że trzeba biec szybciej! – ryknął troll i dokładnie w tej chwili z niszy na wprost niego wypadł kolejny trup. Nie był to szkielet – jeszcze nie szkielet, chociaż gnijące ciało już obłaziło z kości, a w mokrym futrze kłębiły się czerwie. Mimo rozkładu widać było, że trup był straszliwie okaleczony. – O, a to przecież jest poprzedni wódz! Wygląda na to, że był zdecydowanie przeciwny zmianie władzy!
– Nie da się ukryć! – rzucił Len.
Huk narastał. Korytarz dygotał w agonii. Jedna z belek stropowych za moimi plecami paskudnie chrupnęła, złożyła się na pół i spadła, pogrzebana pod falą ziemi. W plecy powiało wilgocią i chłodem. Ziemia zamykała się za nami jak woda po zerwaniu tamy w korycie wyschniętej rzeki.
– Ghyr dgyryz! – zaklął Wal, niespodziewanie zatrzymując się i zagradzając nam drogę.
– Czego ty… – urwałam. Na końcu długiego i prostego korytarza po kolei gasły pochodnie. Nieprzenikniony mrok pędził nam na spotkanie, zjadając kawałki oświetlonej przestrzeni.
Korytarz zawalił się z obu stron.
Wykład 18. Praktyka specjalna
Było to dziwne i przerażające uczucie – w uszach boleśnie pulsuje grobowa cisza, przerywana ciężkim oddechem, a po całym ciele rozchodzi się groźne drżenie ziemi, którego nie potrafisz powstrzymać.
Potoki ziemi zatrzymały się, rozdzielone dziesięcioma łokciami tunelu. Słabo kopciła jedyna ocalała pochodnia. Spojrzeliśmy po sobie jak więźniowie, którzy uciekając z różnych cel, spotkali się w przecięciu podkopów.
– To co robimy? – Wal jak gdyby nigdy nic usiadł i zaczął wytrząsać piasek z buta.
– A co proponujesz?
– Ja nic. Ale jakoś strasznie mi się nie chce umierać. Jesteś wiedźma, to czaruj!
Łatwo powiedzieć. Z trudem zebrałam uciekające w różnych kierunkach myśli i rozważyłam posiadany arsenał. Zrobiło mi się jeszcze straszniej. Wyglądało na to, że bez konspektu nie przypomnę sobie nawet najprostszej formuły przekształcania energii.
– Przypomnisz sobie – spokojnie powiedział Len. – Znasz ją. Nie denerwuj się.
Obejrzałam się. Na twarzy wampira tańczyły karmazynowe odblaski kopcącej pochodni. Len z naciskiem patrzył mi w oczy.
– Wszystko w porządku – powtórzył. – Zaczynaj, jeśli będzie trzeba, to podpowiem. I nie sprzeciwiaj się. W ogóle o mnie nie myśl.
Nieoczekiwanie zrozumiałam, dlaczego na Lena nie działa magia. W towarzystwie maga on sam jest magiem. Wykorzystuje wiedzę przeciwnika, żeby go skontrować. A to oznacza, że aby zniszczyć go za pomocą magii, wystarczy wystawić przeciw niemu niedouczony egzemplarz, który umie zabijać, ale nie bronić się. Tam, gdzie ponieśli porażkę doświadczeni magowie, poradziłaby sobie adeptka ósmego roku… Przypomniała mi się „kolacja dyplomatyczna” w Dogewie, przestraszone twarze Starszych…
Len na moment zamknął oczy i ledwie zauważalnie pochylił głowę.
– Przepraszam – powiedziałam cicho. – Wybacz mi. Teraz wiem.
– To będziesz czarować, czy mamy łapać za łopaty? – nie wytrzymał Wal. Nie mając o tym bladego pojęcia, troll któryś już raz rozładował napięcie.
– Zaraz. Są dwie możliwości. Mogę jednym ciosem przebić wejście w rodzaju wałdaczego korytarza, ale obawiam się, że przy takim wstrząsie ono się natychmiast zawali. Albo mogę spróbować teleportować nas wprost na powierzchnię.