– Po co? – prowokacyjne pytanie wampira jak zwykle wzięło mnie z zaskoczenia.
– A to już zależy, do czego dojdziesz w rozmyślaniach o sensie twojego bezwartościowego żywota. Możesz się na nim powiesić. Albo ograniczyć się do pokutnej chłosty.
– A mogę nim ciebie udusić? – spytałam z nadzieją.
– Słuchaj, skoro mimo wszystko nie zamierzasz zabijać ciała, to po co mordować ducha? Wolho, jeśli moje zdanie cokolwiek dla ciebie znaczy, to wiedz, że jestem po prostu zachwycony twoim czynem. Przyznam ci się, że zawsze uważałem, iż krótkość życia zepsuła ludzi, zabijając w zalążku wszelkie honorowe porywy. Potrafią tylko marzyć, że ojej, położą strzygę gołymi rękoma, a kudłaka złapią za wąsy i o ścianę. A w rzeczywistości zobaczy taki wojak mawkę albo byle parszywego bazyliszka – i sławy już mu nie trzeba, byleby tylko miał szansę ujść z życiem. A ty wszystko robisz dokładnie na odwrót. Zamiast przestraszyć się i uciec na widok potwora rodem z koszmarów, rzucasz się na niego, przerażając przyjaciół, a potem zaczynają cię gryźć wyrzuty sumienia. Oryginalna metoda walki ze złem tego świata.
– Ale skuteczna, musisz przyznać! – najeżyłam się.
– No to czemu teraz się zamartwiasz? Co zrobiłaś, to zrobiłaś, okichaj i zapomnij.
– Ale jak zrobiłam. – Przygryzłam wargę, powstrzymując łzy. – Naprawdę nie mam z czego być dumna, przyznaj.
– A co byś chciała, pierwszy naleśnik się zawsze popsuje – spróbował pocieszyć mnie Len.
– Gdyby to był pierwszy!
– Pewnego razu chciałem smażyć naleśniki – przypomniał sobie Len, z trudem przewracając się na bok. – Obawiam się, że nie podbudowało to mojego autorytetu. Nie, nie popsuł się. Przywarł na amen, a kiedy spróbowałem go podrzucić, patelnia urwała się z rączki i roztrzaskała gar z kapuśniakiem…
Ukradkiem otarłam łzę.
– Aaaale żeś znalazł porównanie.
– Przestań. Zniszczyłaś całą armię zombi, a to najważniejsze. Dodaj je do swojej listy zwycięstw i przejdźmy do omówienia bohaterskich czynów, które czekają nas w przyszłości.
– Ale gdyby nie ty…
– Ciekawe, czemu się tak nie spodobaliśmy tym truposzom? – wampir szybko zmienił temat. – Przecież nie trafiliśmy tu jako pierwsi, ostatecznie przed nami przez Skoczuszki przechodzili wędrowcy.
– I nie wychodzili.
– A zielarz i jego uczeń? Nic nie wiedzieli o topielczych żartach, a ścieżkę znają dobrze, miejscowe legendy również.
– To świeża legenda, dopiero co powstała.
– Z niczego? Daruj. Sama przecież wiesz, zombi to nie szczury, z sąsiednich piwnic nie przybiegną.
– No dobra, przekonałeś mnie. Nie spodobaliśmy się im.
– Ot, tak sobie, bez żadnej przyczyny? Nasze facjaty im nie podeszły, czy jak?
– Chciałeś pełnej odpowiedzi, to masz. Nasze, jak to ująłeś, facjaty, nie podeszły jakiemuś magowi, który dmuchnął, chuchnął, klasnął w dłonie i pechowi kusznicy porzucili trzęsawiska, by zakończyć swój nieżywo jako podpórki dla roślin oleistych. Zadowolony?
– Nie. Wohlo, mam głupie pytanie. Gdyby tobie nie spodobała się moja facjata, kręcąca się po moczarach, to co byś zrobiła?
Uważnie obejrzałam sobie Lena od stóp do głów.
– Cóż, chyba łatwo to sobie wyobrazić. Już mi się nie podobasz. Jeszcze trochę wysiłku i dowiesz się, co ci zrobię.
– Daj spokój, poważnie pytam.
Zastanowiłam się.
– Oj, nie wiem… W sumie opcja z zombi mi nawet pasuje. Ale jednak umieściłabym główną grupę przed nami, wtedy konie nie dałyby rady zawrócić i rzuciłyby się w bok, w trzęsawisko. A nawet gdyby komuś się udało zsiąść z wierzchowca, wzięliby go w dwa ognie i rozstrzelali z kusz.
– Nie no, z ciebie to urodzony czarny charakter. – Len uśmiechnął się z aprobatą. – Stąd wniosek – jeżeli nasz przeciwnik nie jest kompletnym kretynem, skorzystałby z twojego planu. Ale widzisz, uważamy go za kretyna dlatego tylko, że nie udało mu się nas zniszczyć. A może on wcale nie zamierzał tego robić?
– No to co? Postraszyć? Żebyśmy zawrócili?
– Wykluczone. Straszyć to trzeba było przed moczarami. Jasne jak słońce, że jak już postawimy nogę na ścieżce, to jakbyśmy tego nie chcieli, nie damy rady zawrócić.
– Chcesz powiedzieć, że po prostu gonili nas do przodu?
– Na to wygląda. Bali się, że nie zdążymy na czas.
– Ale po co?
– Gdybym wiedział, to pewnie bym się wcale nie spieszył… No nie, ty popatrz tylko na ten kondukt pogrzebowy!
Troll zostawił trochę już zmęczonego Siwka pod opieką chłopaka, któremu na pocieszenie wręczył drobniaka i wrócił na wozie w towarzystwie właściciela zaprzężonej do niego niewielkiej, acz żwawej kobyłki. Przy jej boku biegły jasnokasztanowy źrebak i para psów, a procesję zamykał dziurawy garnek, który wlókł się za wozem na sznurze.
– Ot żartownisie… – Ze zdumieniem pokręcił głową chłop, podnosząc garnek i drapiąc się w czubek głowy. Na mnie i Lena nie zwrócił najmniejszej uwagi, nawet kiedy wspięliśmy się na wóz, a wampir z jękiem wyciągnął się na wiązce słomy.
Wolta przywiązano z tyłu wozu. Przewaga karego nad żwawą kobyłką była tak wyraźna, że gdyby tylko zechciał, mógłby pociągnąć wóz w przeciwnym kierunku.
Ale czarny potwór zachowywał się posłusznie i po półgodzinie triumfalnie wjechaliśmy do wsi.
Wykład 15. Wróżbiarstwo
Wieś Kosuty Dolne ratowała się przez zatopieniem na jedynym w całej okolicy wzgórzu. Siedem czy osiem wątłych brzózek na nagich i czarnych na jesienną modłę zboczach wyglądało jak siwe włoski dookoła gigantycznego pryszcza. Po okolicy daleko niosły się dźwięczne kogucie głosy. Największą atrakcją Kosut Dolnych była palisada z trzech rzędów grubych i ostrych kołów osinowych, przełożonych kamieniami i przeplecionych łykiem. Była tak wysoka, że ledwo było zza niej widać czubki starych lip i iglicę dzwonnicy. Na czubkach pali cicho i spokojnie chwiały się i kręciły podarte łapcie, popękane dzbanki i potrzaskane garnki, pomiędzy którymi świeciła jakaś dziesiątka wybielonych na słońcu świńskich czaszek. Na silnym wietrze czaszki i garnki stukały o siebie, jak gdyby imitując zaproszenie do stołu.
Wrota, w dzień otwarte na oścież, zostały umocnione metalowymi okuciami i zamykały się na gigantyczną żelazną zasuwą, ważącą co najmniej pud. Po wewnętrznej stronie ogrodzenia co sześć łokci stały malutkie drabinki, pod którymi wznosiły się kupy sporych kamieni.
– Z kim walczymy? – Skinęłam w kierunku arsenału obronnego.
Woźnica poskrobał się w łysinę i wzruszył ramionami.
– Tak ot… Nie to, żebyśmy walczyli – półżartem raczej. Sąsiadów mamy – wrogowi nie życzę, nieludzie włochate, o tamoj macie ichnie podziemne miasto – woźnica wskazał batem na zachód. Długo patrzyłam we wskazanym kierunku, ale nie zobaczyłam niczego oprócz wysokich kopców ziemi. – Każdy jeden niestraszny jakoś szczególnie awantur nie szukają, czasem może pomogą – pole zaorają, węgla przytaszczą albo kamyczków szlachetnych na wymianę. Tylko raz na czas jaki strzeli im cosik do tych durnych łbów, zbiorą się całą chmarą – i hajda wioskę rozwalać. Chłopom pyski obiją, babom spódnice pozadzierają, piwo u karczmarza wychłepczą i nie zapłacą. Zabawią się, ile dusza – a rano zwiewają z powrotem do tych swoich nor. No to postanowiliśmy, że dość tego bałaganu – ogrodzenie zbudowaliśmy i stawiamy warty w nocy, niech baczą, czy się cosik nie skrada. A jak kogoś przyuważą, skrzykują resztę, żeby ci znaczy się też poćwiczyli trochę.
– A jak oni się od dołu podkradną? Przez tunel podziemny? – spytałam.
Chłop roześmiał się znacząco i pogroził batem komuś niewidocznemu.
– Żartujecie! Nasze wzgórze nie tak samo z ziemi wyrosło było, a stoi na litej skale. Dlatego też i pola kamienie rodzą, ile byś na wiosnę nie wyniósł – mniej się nie robi. Pamiętam, jak jeszcze smarkiem byłem – podkopali nieludzie norę pod samo wzgórze, zaczęli skałę dłubać od spodu, aż wzgórze się zatrzęsło, a huk i dzwon był taki, że u krów mleko spsuło. No to nasi wyskoczyli za bramę i dołożyli tym nornikom z całego serca, znaczy się, żeby wiedzieli, do kogo podskakują.