Od tego zajmującego widoku oderwał mnie mistrz, jednocześnie prawie odrywając mi ucho.
– Tu jesteś, zakało! – Mistrz wyglądał naprawdę przerażająco. Oczy miotały pioruny, lewy policzek był poplamiony żółtkiem, a w posklejanej brodzie utknęły kawałki skorupy jajka.
Pisnęłam i zawisłam na uchu.
– Marsz do szkoły i to już! Wieczorem się tobą zajmę!
– Za co?!
Zamiast odpowiedzi wymierzył mi taki policzek, że pociemniało mi w oczach. Gdy mrok się nieco rozjaśnił, zobaczyłam plecy mistrza, który oddalał się, jak mi się wydało, z moim lewym uchem w ręku. Panikę z powodu kudłaka zastąpiły jęki z tytułu strat. Kupcy, utraciwszy dar mowy, załamywali ręce nad towarem, w części zniszczonym, a w części ukradzionym. Tłusta ruda świnia ze szczęśliwym chrząkaniem wygrzebywała ryjem wdeptane w błoto obwarzanki z makiem. Gdzieś nieopodal dziko darła się kobieta.
W pierwszej kolejności złapałam się za ucho – bardzo zszokowała mnie jego obecność. Sytuacja wymagała zdecydowanych działań. Rzuciłam się tam i tu, po czym zobaczyłam swoją kobyłkę, która w zamyśleniu spacerowała wzdłuż pustych straganów, zbierając z jednej lady marchewkę, a z kolejnej jabłko. Wodze z odłamkiem deski ciągnęły się za nią po ziemi.
Wyciągnęłam zapierającą się wszystkimi czterema kopytami kobyłkę spomiędzy kramów i wskoczyłam na siodło. Po chwili namysłu Stokrotka wygięła się. Grzbiet miała giętki jak kotka. Z tłumu rozległy się chichoty i złośliwe okrzyki.
– Te, panna, złaź z kobyły, bo jej grzbiet złamiesz!
– Nie no, a wygląda na taką chudzinę!
– Miej sumienie: tak się znęcać nad niemym stworzeniem!
Nieme i nieposiadające sumienia stworzenie z zachwytem kontemplowało osiągnięty efekt, ale po chwili namysłu mocno strzeliłam ją w bok obcasem. Stokrotka natychmiast wyprostowała się, z oburzeniem parsknęła i lekkim tanecznym kłusem podążyła śladem czarnej grzywy, która mignęła nam w prześwicie pomiędzy namiotami. Na ogierze siedział Wal. Słusznie zorientował się, że należy zabrać konia, póki tłum się nie opamięta i jakiś krzykacz nie zwali na niego grzechów właściciela. W przeszłości wielokrotnie miało miejsce publiczne palenie kotów i wron należących do czarodziejów, których złapano na rzucaniu klątw i uroków.
Grzywa Wolta jeszcze kilka razy mignęła z daleka, po czym do reszty ugrzęzłam w tłumie i straciłam ogiera z widoku. Można było tylko mieć nadzieję, że Wal odprowadzi Wolta na szkolne podwórko – mało prawdopodobne, by troll odważył się ukraść konia władcy Dogewy. Zresztą, nie było to też wykluczone. Najemnik to najemnik.
– Tu jest, strzygowa narzeczona! Trzyyymaj! – rozległ się z przydrożnego rowu przenikliwy, prawie kobiecy pisk. Odwróciłam się i rozpoznałam starego znajomego, pryszczatego, co trochę mnie zdziwiło – przecież na moich oczach wydostał się z rynsztoka i lekko kulejąc rzucił do ucieczki. Prawdopodobnie dał nogę w bezpieczne miejsce, by przeczekać tam panikę.
Nie od razu zrozumiałam, czemu dookoła Stokrotki nagle utworzyła się wolna przestrzeń. Kobyłka, nie myśląc długo, pokłusowała do przodu. Ludzie przed nami uciekali jak fale przed dziobem statku, póki wprost na naszej drodze nie pojawił się Ryfa.
Ryfa – o rozmiarach solidnej dębowej szafy – mocno ściskał w owłosionych rękach topór rzeźnicki z czarnym ostrzem. Jego biały fartuch był zachlapany owczą krwią. Rzeźnik dopuścił nas na odległość ciosu i z pochodzącym z samego wnętrza wrzaskiem walnął mnie toporem. Nigdy nie ćwiczyłam akrobacji na końskim grzbiecie, ale życie jest najlepszym nauczycielem. Zwiesiłam się z przeciwnej strony siodła i zamiotłam włosami po drodze, czując jak moja lewa noga wypada ze strzemienia. Desperacko rzuciłam się w górę i ku mojemu niewymownemu zdziwieniu znowu znalazłam się w siodle… tyłem naprzód. Stokrotka, przestraszona świstem topora i dzikim wrzaskiem, stanęła dęba i przespacerowała się przednimi kopytami po białej czapce rzeźnika, po czym poniosła, nie patrząc przed siebie.
Rozciągnięty na ziemi rzeźnik został z tyłu. Zalety manewru były niezaprzeczalne – teraz głowa Stokrotki nie zasłaniała mi widoku. Z drugiej strony miło byłoby się dowiedzieć, co tam czeka z przodu. Mówią, że plucie przez prawe ramie jest złym znakiem. Oglądanie się przez nie jest jeszcze gorsze. Przed nami znajdował się zbudowany z topornie obrobionego kamienia mur targowiska.
– Prruuu! – ryknęłam dziko. Stokrotka ruszyła szybciej. Co niby planowała ta durna kobyła, ostatecznie widziała ścianę i doskonale rozumiała, że ona, ze swoim tłustawym cielskiem i krótkimi nogami nie ma szansy doskoczyć nawet do połowy?!
Odpowiedź była całkiem prosta – ona wcale nie zamierzała skakać. Zostawiła ten honor dla mnie. Kobyłka gwałtownie wyhamowała u podnóża muru, po czym strzeliła z zadu, nadając mi potrzebne przyspieszenie. Uniosłam się nad grzbietem, odruchowo machnęłam rękoma i… poleciałam. Za murem kończyła się strefa działania blokady antymagicznej.
Uwolniona od nadmiarowego ciężaru Stokrotka pokazała cuda szybkości i zwinności. Kopiąc, brykając i podskakując bokiem jak koza, oczyściła sobie drogę do bramy i tyle ją widzieli.
Nie potrafiłam powstrzymać się przed pokazaniem prześladowcom figi, roześmiałam się złowieszczo, wystrzeliłam kilka błyskawic i efektownie rozpłynęłam się w powietrzu.
Wykład 8. Logika
Stokrotkę znalazłam w kapuście. Kobyłka dawno ostrzyła sobie zęby na to szlachetne cudo, więc nie zdziwiłam się szczególnie, widząc ją na środku zagonu. Stajennego, który mógłby bestię powstrzymać, nie było – uciekł na turniej, porzuciwszy co najmniej połowę boksów w stanie niewyczyszczonym. A Wala szkolna kapusta ani ziębiła, ani grzała. Troll najspokojniej w świecie siedział sobie na płocie i męczył rosnący obok słonecznik, wypluwając łupinki na grządki.
– No to co, przekonała się? – zawołał z zachwytem na mój widok. – Co ja mówiłem? Gdzie strzyga, tam będzie gorąco!
– A gdzie on jest?
– A po jakiego ghyra ci potrzebny? Nie martw się, przybiegnie. Mamy jego konia. Konia nie zostawi.
– Myślisz?
– Pewien jestem. Przyjaciół by jeszcze zostawił, rzeczy czy pieniądze też, ale konia – figa. Wróci. Zamknąłem ogiera w stajni. Jak przyjdzie strzyga, to ściągnę okup.
W kwestii rzeczy i pieniędzy się zgadzałam, ale w resztę jakoś nie chciało mi się wierzyć. Wal popatrzył na mnie i roześmiał się z całego serca.
– Foczka, jesteś naiwna jak złapana na sianie dziewka ze wsi! Myślisz, że wróci cię ucałować na pożegnanie? Już prędzej ja bym wrócił, a mnie znasz! Czym dla wampira są wierność, przyjaźń, miłość? Puste dźwięki. – Wal niedbale wypluł łupinkę. – A poza tym, powiem ci w sekrecie, on nienawidzi ludzi. Z całego serca. Wszystkich. Bez wyjątku.
– I mam rozumieć, że za to trolle kocha z głębi serca – odgryzłam się, wspinając się na ogrodzenie obok Wala i przyciągając do siebie najbliższą łodygę słonecznika.
– Powiem tak, na trolle, elfy, krasnoludy i inne takie lesze to on leje z wysokiej wieży, ale jakby mógł, to ludzi by z tej wieży pozrzucał na dół na ostrzone pale.
– Bujasz – powiedziałam niepewnie, machinalnie skubiąc słonecznik i wkładając pestki do kieszeni.
– Mhm. Rano żem bujał, teraz bujam. Czas bajarzem zostać, opowiadać po karczmach bajki i kasę zgarniać za swoje kłamstwa, bo na świecie głupców wielu, a łatwowiernych uszu dwa razy więcej. Foczka, wszystko jest proste jak drut. Wykorzystał cię. Zagrał tobą jak dwójką i wyrzucił.
– Co znaczy – wykorzystał? – oburzyłam się. – Niczego ode mnie nie chciał. Ot, przeszliśmy się po targu, pogadaliśmy. Nawet się do mnie pozalecał – wszystkie przyjaciółki będą zazdrosne.
– Tego to ja już nie wiem. Sama się domyśl, czego od ciebie chciał. I czy dostał. Bo jak dostał, to… – Troll wrzucił do ust całą garść słonecznika i w skupieniu zaczął pracować szczęką.
– To?
– …to nigdy więcej go nie zobaczysz – nieporuszenie dokończył Wal, wypluwając łupinki.