Tyśka pożerała kiełbaski jak bocian węża – nie przeżuwając, w całości, połykając z wysiłkiem.
– Widzi pan, w nocy zachowała się bardzo honorowo – skonstatowałam z roztargnieniem.
Zielarz ukrył śmiech za kaszlem i nieoczekiwanie zgodził się wziąć Tyśkę na okres próbny – prawdopodobnie jako straszaka na leniwego Kuźmę.
– Moglibyście skrócić sobie drogę przez Kozie Skoczuszki – zaproponował bakałarz, cierpliwie przeczekawszy kwieciste wiązanki, których nie skąpili kici Wal i Kuźma.
– Moczary? – z pogardą skrzywił się troll. – O nie, dziękuję serdecznie, ja się do spacerów po bagnach nie nadaję. A i konie szkoda zostawiać.
– I nie trzeba. Przez bagna prowadzi ścieżka porośnięta wilczą turzycą, wysiewają ją topielcy na spółkę z leszymi, żeby wszelakie stworze mogły bez strachu przekraczać Kozie Skoczuszki. Mało kto o tej ścieżce wie, a nawet jak wie, to nie każdy skorzysta.
– Bo rozumu nie mają – grubym głosem dodał uczeń. – Ścieżka straszliwie kluczy, a podobnych turzyc na moczarach – jak kropli w morzu. A oni się odważni zrobią, zagapią na wrony, jeden krok ze ścieżki, bul – i tyle go widzieli.
– A ja o czym mówię – mruknął troll, bynajmniej nieprzekonany.
– Wal, zaliczyłam wiedzę o ziołach celująco – przypomniałam mu. – Moczarnik pełzający, zwany też wilczą turzycą, ma krótkie pędy, rośnie tuż przy ziemi, kwiat ma postać szarego mechatego kłoska.
– Zgadza się – potwierdził zielarz. – Widzicie, jak się przydaje mag w drużynie?
– Nie da się ukryć – pochmurnie przytaknął troll. – Pożytku z tego maga tyle, co z Kozich Skoczuszek – mokro, grząsko, komarów kupa, ale za to żurawina obrodziła.
Ale Lenowi pomysł się spodobał.
– Jeżeli oszczędzimy czas na tych dwudziestu wiorstach, to dotrzemy do wsi za dnia.
– No i? – niedbale odburknął troll. – Czegośmy w tej wsi zapomnieli? Czasu mamy masę, zanim pierwsza gwiazda zaświeci, lepiej się do podziemi nie pchać.
– Czemu? – zdziwiłam się. – Mówiłeś, że wałdacy prowadzą nocny tryb życia. A że nie jesteśmy szczególnie mile widzianymi gośćmi, lepiej będzie chyba wybrać na wizytę nieco spokojniejszy moment?
– Z tej prostej przyczyny, foczka, że w dzień podziemia wałdaków zmieniają się w tunele bez wejścia i wyjścia – zarechotał troll. – W dzień wałdaki są śnięte, senne, nie życzą sobie podejmować gości i żeby nikt ich nie niepokoił bez powodu, na głucho zamurowują wejścia.
– Oryginalne rozwiązanie problemu kradzieży. I nie duszno im tam przypadkiem?
– A to już sama ich zapytaj.
– Wolho, a czy nie mogłabyś teleportować nas do środka? – z nadzieją w głosie zapytał Len.
Odmownie pokręciłam głową.
– Z powrotem z tunelu jeszcze jest szansa. Ale przecież nie wiem, co czeka na nas za ścianą. A może tam stoi pomnik Wielkiego Wodza Wałdaczego. I zmieszamy się z postumentem na poziomie molekularnym…
– Mam wrażenie, że bagna nie są najstraszniejszym, co nas czeka – z przekonaniem stwierdził troll.
– Czyli już wiemy – westchnął Len. – Będziemy się przeprawiać przez rzekę. Zaoszczędzony czas spędzimy na odpoczynku i badaniu terenu, żeby tej samej nocy podjąć próbę dostania się do podziemi, zanim wieść o naszym przybyciu dotrze do wałdaczego wodza. Czy tu w okolicy nie ma przypadkiem jakiegoś mostu?
– Jest – z paskudnym uśmieszkiem oświecił go troll. – Dokładnie naprzeciwko ciebie.
– Nic nie widzę.
– A to wsadź łeb pod wodę. Kończy gnić, jeśli go z prądem nie zniosło niżej. Dobry był most, krzepki, suchy jak wiór. Ależ klęła drużyna księcia Woropaha, kiedy doświadczony koniokrad Rzemień podpalił go za swoimi plecami i ogonami piętnastu najlepszych kobyłek!
– Trzeba sprawdzić, gdzie tu jest bród – powiedziałam w zamyśleniu, wpatrując się w przeciwległy brzeg.
– Łatwiej określić, gdzie tu jest głęboko. Spójrz na tę rzekę, tam wody zostało ledwie co po kolana.
– Tak, ale dno jest grząskie, zamulone, konie mogą ugrzęznąć.
– Musimy zaryzykować – wzruszył ramionami troll. – Tylko coś zjemy i w drogę. Zamawiał ktoś mantykorę faszerowaną kiełbasą?
Tyśka, nadal siedząc na czubku grabu, miauknęła ze skruchą.
Wykład 13. Wiedza o ziołach z podstawami ogrodnictwa
I przeprawa przeszła gładko jak po sznurku. Pomachaliśmy na pożegnanie pozostałym na tamtym brzegu (Tyśka żałośnie piszczała, próbując zerwać zamocowaną dookoła drzewa mocną rzemienną smycz), i zagłębiliśmy się w las. Dokładnie tak jak opowiadał zielarz, teren znacznie się obniżył. Ślady kopyt natychmiast wypełniały się czarną wodą, chociaż jeszcze nie doszliśmy do samych mokradeł.
– Len, mogę ci zadać jedno pytanie?
– Oczywiście – niedbale odparł wampir.
– Szukasz władzy nad śmiercią?
– Kto ci powiedział? – Dobry nastrój rozmówcy jak ręką odjął.
– Co za różnica? Wróżka wywróżyła. Tak czy nie?
– A co za różnica? – paskudnym tonem odwarknął Len.
– W sumie żadna. A jak myślisz, gdybym miała ten kamień, dałabym radę zamknąć krąg? – po omacku drążyłam dalej.
– Nie – uciął Len, wyraźnie poruszony. – Nawet o tym nie myśl!
– No dobrze, a ktoś inny? Na przykład twoja narzeczona?
– Zabiję tego przeklętego trolla! – zirytował się wampir i przyłożył ogierowi batem.
– A ona ładna jest? – nie dawałam mu spokoju. Rytmiczny stukot kopyt zrobił się wyraźnie szybszy. – Zaprosisz mnie na ślub?
– Mam nadzieję, że po tym małym spektaklu, który odegraliśmy z Walem w zeszłym roku, już nie mam narzeczonej – wycedził Len przez kły.
– Mylisz się. Po tym gigantycznym skandalu, który żeśmy urządzili, już nigdy nie będziesz żadnej miał! – zarechotał Wal, popychając konia do galopu.
– A o co była ta cała afera? – spytałam z ciekawością.
Ale Len dał Woltowi ostrogę i dosłownie uciekł przed odpowiedzią. Dogonić czarnego ogiera nie potrafiłby nawet przerażony zając.
Spotkaliśmy się przy granicy bagien. Kozie Skoczuszki zaczynały się rzadkim mieszanym lasem, który powoli przechodził w cherlawą sośninę. Niskie pokręcone drzewka resztkami sił ciągnęły ku słońcu żałosnymi strzępkami igieł na cienkich krzywych gałązkach, zapaskudzonych porostami. I nawet na te półtrupy ktoś się skusił – zdarł długie pasy kory i obskubał młode pędy. – Tu się latem kozy pasą – wyjaśnił Wal, wskazując nadgryzione drzewka. – Dlatego te bagna nazwano Kozimi Skoczuszkami. Koza chytra i skoczna, z kępki na kępkę, tu turzycy podszczypnie, tam gałąź obgryzie i syta jest. Tu wielu ludzi trzyma kozy. Krowy pewnikiem nie wykarmisz, ona musi trawę mieć, a ziemia paskudna, błotnista, tylko turzyca rośnie. No to co, będziemy szukać ścieżki?
– Nie trzeba szukać, ja ją stad dobrze widzę – poinformował Len, wskazując na wschód.
– Foczka, spojrzyj?
– Ano zgadza się – potwierdziłam, rozpoznając wyschnięte źdźbła wilczej turzycy.
– Oj, wąziutka ona jakaś – skrzywił się troll. – Żeby tylko konie nie poniosły. Poczują jaką paskudę, rzucą się w bok – i po nas.
– Len, a jeśli wlecimy w bagno, to kogo będziesz ratował w pierwszej kolejności? – spytałam kokieteryjnie.
– Siebie – lakonicznie uciął wampir.
– On mówi serio – dodał Wal. – Więc, foczka, lepiej złaź z konia. A jak chcesz, żeby ten strzyga cię ratował, to zabierz jego sakiewkę i torbę.
– A ile powinno być w sakiewce? – spróbowałam zażartować, ale Len odwrócił się, a troll tylko prychnął z pogardą.
Ciemnozielony torfowiec wyściełał ziemię jak dywan. Przymrozki jeszcze go nie ruszyły. Nawet na ścieżce buty zapadały się do pół łydki, a na dole coś chlupało i mlaskało za każdym razem, gdy podnosiłam albo stawiałam nogę. Konie prowadziliśmy za uzdy. Pierścienie na skomplikowanej uprzęży Wolta dzwoniły. Wampir i ogier szli pierwsi, za nimi Wal i Siwek, a ja i Stokrotka zamykałyśmy procesję.
Po dziesięciu wypełnionych baczną ciszą minutach nie mogłam już wytrzymać. Wydawało mi się, że za nami bezdźwięcznie pełznie katafalk. Obejrzałam się i zobaczyłam niską czarną chmurę szybko nadciągającą z zachodu. Wiatr nasilił się i czuć go było nawet w kościach.