Wykład 14. Regenerologia
Oba bełty utkwiły w prawym płucu. Jeden trochę niżej – przeszedł na wylot, a jego zakrwawiony grot wystawał spomiędzy piątego a szóstego żebra. Drugi trafił pod prawe skrzydło i sterczał z pleców na ukos, prawdopodobnie skończywszy swój lot po wewnętrznej stronie mostka.
Wal gwizdnął i wprawnymi ruchami zaczął rozcinać nożem zakrwawioną kurtkę.
– Nieźle cię urządzili!
– Ty weź wyciągaj! – wychrypiał Len, plując krwią. – Żeby was wszystkich… Druga kurtka w jeden tydzień… Skąd ja ich tyle wezmę?
Siedziałam obok Lena i podtrzymywał go za ramiona. Słychać było, jak w piersi wampira kotłuje się krew.
– No to się trzymaj. – Troll ostrożnie obmacał plecy dookoła bełtów i lekko pociągnął za drzewce. – Od czego zaczynamy? Który ci bardziej przeszkadza?
– A idź ty… – ostatkiem sił zaklął Len.
Grzęzawisko solidnie nadgryzło osinowe drzewce.
Wal z łatwością ułamał niższy bełt przy samych lotkach i wyciągnął od strony piersi.
Len zakaszlał, ustami i nosem poszła mu krew.
– Wody… – poprosił stłumionym głosem.
– A nie zaszkodzi ci?
– Bardziej już nie może…
Dokładnie w tej samej chwili Wal pociągnął drugi bełt do siebie, a potem gwałtownie wepchnął go pod innym kątem. Grot przebił ciało i wyskoczył dwa palce na lewo od mostka. Po brzuchu pociekł wąski strumyk ciemnej krwi.
Len nie wydał dźwięku, tylko ze zgrzytem zębów do bólu ścisnął mój nadgarstek.
– No i tyle. – Wal wyciągnął również drugi bełt. – Foczka, nie przejmuj się tak. Tego drania tak prosto się nie załatwi.
Nie przejmować się? Trzęsłam się z przerażenia! Rany prawie nie krwawiły, ale Len bez przerwy kaszlał i wszystko dookoła zachlapane było krwią, karmazynową i ciemnobrązową. Widać było, że oddycha coraz ciężej. Wypluwał czarne kleiste skrzepy krwi zatykające płuca. Coraz ciężej opadał na mnie, a jego ciałem szarpały gwałtowne dreszcze. Zaczęłam pleść zaklęcie, ale wampir pokręcił głową.
– Nie trać sił – szepnął. – Ja sam. Nie bój się, dam radę.
– No to w takim razie ty sobie poleż, a my musimy jechać – zdecydował troll i podniósł się na nogi.
– Gdzie?
– Do Kosut, a gdzie niby? Sprowadzę wóz, przecież nie będziesz tu leżał do skończenia świata.
– Nie warto – jęknął Len. – Jest w porządku… Prawie…
– Warto było wracać? – splunął troll. – Przekąsiliby tę kretynkę, zabawili się we wsi, a potem wrócili gnić do Skoczuszek. Dobra, nie ma co mleć ozorem po próżnicy, do wieczora i tak nie wstaniesz, a ziemia może dla jednych i matka, ale dla innych mogiła. Trzeba ruszać do wsi szukać wozu. Konno dotrzemy w dwadzieścia minut. Tam i z powrotem obrócimy w godzinę. Foczka, zbieraj się!
– Po co? Sam sobie nie poradzisz, czy jak? Zostanę z Lenem! Bo jeśli…
– No właśnie – troll wszedł mi w słowo. – Bo jeśli. Nie gadaj, tylko właź na siodło. Siwek jest krzepki, dwoje uniesie.
– Nigdzie nie pojadę! Nie zostawię Lena samego!
– A ja was nie zostawię we dwójkę! – zaczął się irytować troll. – Nie ma to jak gwybbowa kretynka, sama głowę w pętlę wsadza!
– Jedź z nim – nieoczekiwanie szepnął wampir, który zrobił się już zupełnie bezwładny i zaczął osuwać się z mojego ramienia. Jego wargi były całkiem białe i poruszały się tylko dzięki sile woli. – Idź sobie…
– Nie! – Delikatnie położyłam Lena na ziemi, zwinęłam i wsadziłam mu pod głowę swoją kurtkę. – Wal, z nim jest naprawdę źle! A jak umrze?!
– On raczej nie. – Troll bez ceregieli złapał mnie za kark i spróbował odciągnąć od wampira.
– Spadaj! – syknęłam, wyrzucając prawą rękę w geście obronnym. W ziemię koło Wala uderzył ostry cienki piorun.
Troll odskoczył, zasłaniając twarz rękawem i zaklął z fantazją.
– No to skoro sama nawarzyłaś piwa, to teraz sama je wypijesz! – zagroził, opierając się o koński kłąb i wskakując na siodło. – Ja cię uprzedzałem!
Ze wściekłością wbił obcasy w boki Siwka, a biedny wałach podrzucił głowę i ruszył ciężkim kłusem po leśnej ścieżce. Troll jeszcze raz dał mu ostrogę, zmuszając do przejścia w galop.
Las błyskawicznie skrył samotnego wędrowca. Świerki wymieniały przestraszone szepty, poruszając ostrymi czubkami. Podmuchy wiatru zimnymi mackami wślizgiwały się pod kurtkę. Przypomniałam sobie, że wśród bagaży Wolta powinny znajdować się koc i jakieś ubranie, chociażby zapasowa koszula. Jakkolwiek potężne siły witalne kryłyby się w wątłym ciele białowłosego wampira, odpoczynek na mokrej i zimnej ziemi raczej nie wyjdzie mu na zdrowie.
Wyglądało to tak, jakby Wolt mnie w ogóle nie zauważył. Podniósł łeb i podziwiał strzępy mgły nad moczarami. Dookoła bełtu, który utkwił głęboko w karku, zakrzepł strup, czarny z zaciekami dookoła. Poczułam niespodziewany przypływ odwagi, wyciągnęłam rękę i pogładziłam konia po mokrej szyi. On z ukosa spojrzał na mnie gadzim wzrokiem i po chwili wahania oparł pysk na moim ramieniu, wzdychając ciężko.
Rozryczałam się, przyciskając głowę do końskiego policzka. Wolt posłusznie stał w ewidentnie niewygodnej pozycji, z opuszczoną głową, pozwalając mi niezgrabnie tarmosić jego grzywę. Wypłakałam się, z wdzięcznością cmoknęłam konia w czoło (Wolt z widoczną ulgą wyplątał się z moich desperackich objęć) i nieco się uspokoiłam. Zabrałam torbę i koc, nazbierałam chrustu. Nie padało, ale w powietrzu wisiała wilgotna mgiełka i dlatego musiałam włożyć sporo wysiłku w rozpalenie ogniska.
Len nie dawał oznak życia. Zagrzałam w kociołku trochę wody i zmyłam krew z pleców i piersi rannego. Różowe strumyczki uciekały we wszystkich kierunkach, nie mając zamiaru wsiąkać w twardą i zaczynającą zamarzać ziemię. Paskudnie podrapałam ręce, ale udało mi się ułamać kilka zielonych świerkowych gałęzi, na których rozłożyłam koc i sapiąc z wysiłku przeciągnęłam Lena na wygodniejsze legowisko.
Przeklęta Stokrotka uciekła razem z całym bagażem – zapasowym ubraniem, jedną trzecią zapasów i kocem. A on by się w tej chwili przydał nadzwyczajnie! Zgarnęłam wiszące rogi, lepiej lub gorzej otuliłam Lena i usiadłam obok, kładąc jego głowę na swoich kolanach.
Prawie natychmiast ciało wampira wygięło się w paroksyzmie, odrzucając koc na bok. Mięśnie naprężyły się do granic możliwości, niemal przebijając skórę, z ust wyrwało się stłumione chrypienie. Skurcze zniknęły tak samo szybko jak się pojawiły. Len powoli opadł na posłanie, głęboko i ze świstem westchnął i otworzył oczy.
– Len! – ucieszyłam się i pochyliłam nad nim. – Len, jak się czujesz?
Nie odpowiadał. Rozszerzone źrenice niewidzącym spojrzeniem wpatrywały się w szare niebo. Wąskie brzeżki tęczówek zabarwione były na żółto.
– Len, wszystko w porządku?
Zamiast odpowiedzi gwałtownie odwrócił głowę i wbił we mnie przerażające nieludzkie spojrzenie. Poczułam, że na nadgarstku zacisnęły mi się żelazne zęby wnyków.
– Len… Aj! – pisnęłam. Spod paznokci wampira trysnęła krew. – Len, puść mnie… Bardzo proszę…
Wyglądało, że posłuchał. Jego oczy powoli zamknęły się, głowa opadła na bok, chwyt osłabł. Posykując z bólu po jednym odgięłam sztywne palce. Na nadgarstku zostały mi siniaki z półksiężycami krwawiących śladów.
Beznadziejność, ostra i przerażająca, zalała mnie z głową i poniosła za sobą jak przypływ morski ciągnie po piasku pustą muszelkę. Beztroski świat malutkiej dziewczynki rozleciał się na kłujące odłamki.
Dorosła kobieta klęczała koło umierającego przyjaciela.
I po co ja w ogóle wzięłam do rąk ten kretyński łuk? Po co przeszkodziłam Lenowi w otrzymaniu nagrody? Po co wróciłam na moczary? Łańcuch błędów, którego ogniwa wykute zostały przez moją głupotę.
Zabierz jedno ogniwo – i łańcuch pęknie. Nie będzie mrocznych chmur, przenikliwie zimnego deszczu, plam krwi na ubraniu i ciężkiej głowy Lena na zdrętwiałych kolanach…
Zniknij… Bardzo proszę… Ja się chcę obudzić…
– Mam ci podać rzemień? – słabym, ale dosyć rześkim głosem zapytał Len.