Ku ogromnemu niezadowoleniu Stokrotki po jakichś trzystu łokciach znowu zmusiłam ją do zatrzymania się. Jeszcze mniej spodobali jej się zombi, którzy właśnie wyłonili się zza zakrętu. Szli w milczeniu, tylko mlaskał błotny szlam i dzwoniły bełty w kołczanach. Stokrotka zarżała błagalnie, całym ciałem próbując uciec. Nienormalną ma właścicielkę. Czy nie widzi, kto je ściga?
I chyba na dokładkę właśnie się wzięła do czarowania na jej grzbiecie…
Półobrócona w stronę zombi skupiłam się na drodze. Puszysta kępa pożółkłej turzycy posłużyła za punkt odniesienia, właśnie przy niej skończyłam siew. Gdy tylko pierwszy zombi zrównał się z kępą, śpiewnie wypowiedziałam pierwszą linijkę zaklęcia. Nad moczarami zabłysły trzy albo cztery pioruny, wiatr położył turzyce. Efekt uboczny… Doświadczony mag nie poruszy nawet listka na osice. Po drugiej linijce ziemia zauważalnie zadrżała. Trzecia spieniła wodę w oczkach.
Nasiona poruszyły się, odpowiadając na moje wezwanie. Czarne łuski otworzyły się, strzelając żółtozielonymi ostrzami pędów.
Grzyby podnoszą kamienie. Trawa rozsuwa płyty bruku. Mur słoneczników równym szeregiem ruszył w kierunku nieba, przebijając zgniłe ciała kuszników.
Niebo i ziemia zadrżały od wycia, które wydarło się z wielu gardeł. Zaostrzone bezlistne łodygi jak druty przecinały klatki piersiowe, rozdzierały stawy, zdejmowały głowy z ramion. Przegniła armia rozsypała się jak domek z kart, a nad kupą drżących kości jeden za drugim majestatycznie wykwitały gigantyczne żółte kwiaty.
I w tym momencie Stokrotka zdecydowała, że starczy jej już tych koszmarów magii praktycznej, zarżała, stanęła dęba, zrzucając mnie na ziemię i galopem ruszyła śladem Wolta i Siwka.
Upadłam niefortunnie, na bok, ale chyba niczego sobie nie uszkodziłam. Błyskawicznie przewróciłam się na brzuch, wyrzuciłam rękę śladem uciekającej kobyły i urywającym się głosem wykrzyczałam kilka słów.
Zamiast zastygnąć w miejscu, Stokrotka rzuciła się w bok, wprost w czarne oczko. Desperacki, ale bezsensowny skok, biała grzywa uniosła się, przednie kopyta dotknęły wody…
Zastygłam ze zdumienia, widząc, jak przerażona kobyłka biegnie po wodzie niby prorok Owsiuga po podtopionym mostku.
Straciłam przez to drogocenne sekundy. Ocalali zombi, w marszu przeładowując kusze wydostawali się z gęstwiny słonecznika. Było ich niewielu, może z tuzin. Komuś brakowało ręki, komuś – ucha, oka albo całej głowy i nie bardzo było wiadomo, jak zamierzali bez niej celować. Zapewne ktoś im tłumaczył i to całkiem dokładnie. Machnęłam ręką i lecący bełt zatrzepotał lotkami, odchylając się na bok. Na razie nie potrafiłam jeszcze tworzyć pełnych tarcz przeciwko materialnym obiektom. Przeciwko magii – spokojnie, pulsar ogniowy odbija się bardzo łatwo, szczególnie jeśli wyszedł z rąk niedoświadczonego adepta albo został wygenerowany przez amulet obronny.
Zaśpiewały kolejne cztery kusze. Cofnęłam się, nie spuszczając oczu z lecących bełtów. Trzy przeszły nad lewym ramieniem, jeden nad prawym.
Cofanie się pod deszczem strzał okazało się wyjątkowo niewygodne, ale stanie w miejscu było tym bardziej niezalecane. Zombi rozciągnęli się w tyralierę i do pierwszego pozostawało mi około pięćdziesięciu łokci. Zorientowali się, że strzały lecące w salwach odbija się znacznie łatwiej i przeszli na pojedyncze, które teraz świstały nieprzerwanie. Gorzej – już nie próbowali położyć mnie jednym trafieniem w pierś czy głowę, ograniczając się do niedokładnego celowania w nie tak bardzo kluczowe dla życia organy. Było to dodatkowe utrudnienie – zamiast bloku prostego musiałam korzystać z bocznego, który pochłaniał więcej energii. A poza tym błyskawiczne przestrojenie się z górnego prawego bloku na lewy dolny nie było wcale takie łatwe.
Doświadczony mag (o bogowie, kiedy ja w końcu nim zostanę?!) mógłby jednocześnie atakować i się bronić, ale mnie to póki co nie groziło. Skupiwszy się na jednym zaklęciu, całkowicie wyczerpałam swoje możliwości.
A zombi – nie. Gdyby wszyscy wojacy w naszej armii byli tak mądrzy i zmyślni, wróg omijałby granice Belorii szerokim łukiem i na paluszkach. Kusza w rękach pierwszego zombi zastąpiona została mieczem, a cała reszta strzelców zbliżyła się do niego, bezmyślnie gapiąc się przed siebie i bezdźwięcznie otwierając zgniłe usta. Strzelanie skończyło się, kusznicy przeładowywali broń, wyczekując.
Miałam niewielki wybór – miecz albo bełt. Jak odbiję miecz – dostanę bełtem, jak odbiję bełt… Jedno albo drugie, a sobie nawzajem też nie bardzo przeszkadzają. Mieczem już mnie zabijano. Weterani twierdzą, że nie ma dla wojaka większej radości i honoru, niżeli spotkać śmierć w walce wręcz, ale to prawdopodobnie rzecz gustu, bo mnie osobiście się taka perspektywa nie podobała. Śmierć od bełtu martwiła jeszcze bardziej – ulubionym sposobem kaźni leśnych rozbójników było rozstrzelanie, a to towarzystwo nigdy nie wyróżniało się szczególnym miłosierdziem.
Zatrzymałam się i stanęłam w pozycji bojowej. Cóż, starczy mi sił na parę truposzy albo nawet dwie pary. Na tego z mieczem się nie będę wysilać, podpuszczę bliżej i zaatakuję kuszników, albo wystrzelą, zanim skończę pleść pierwsze zaklęcie i zacznę drugie.
…I może tym sławnym, ale niestety ostatnim czynem przejdę do legendy i to przeklęte miejsce będzie do skończenia świata nazywać się Wolhowymi Skoczuszkami… Tfu!
Coś ostro zagwizdało za moimi plecami i długi sztylet po samą rękojeść wbił się pomiędzy puste oczodoły truposza z mieczem. Głowa zleciała mu z ramion jak gliniany garnek z płotu, z kręgów wyciągnęły się i z plaśnięciem pękły nitki śluzu. Rzut miał taką siłę, że sztylet z oderwaną głową przeleciał jeszcze ze czterdzieści łokci i trafił w pień niedużej osiki. Pozbawiony głowy trup zachwiał się, zrobił krok do tyłu i bez sensu machnął mieczem. Korzystając z okazji wpakowałam mu w pierś należne 124 wjm. Jednolity słup płomienia wzniósł się ku niebiosom i opadł, rozsypując się na wietrze płatkami sadzy.
Z lasu jak czarny wicher wypadł ogier Lena.
Na jego spotkanie poleciały bełty. Jeden trafił w kark Wolta, ale ogier tylko kwiknął z wściekłością i nawet nie zgubił kroku. Białowłosy jeździec przeleciał pod ostrzałem jak bezcielesny duch i jak niszczycielski huragan wbił się w tłum truposzy. Wolt zakręcił się jak bąk, błysnęło i natychmiast zgasło długie ostrze miecza, poleciały na boki strzępy ubrania i zgniłego mięsa.
Nie dało się tego nazwać bitwą. Len kosił zombi jednego za drugim, jak trawę na łące. Ziemia pokryła się jednolitą masą pełzających kończyn, które wyginały się, desperacko podskakiwały i uciekały na boki, łapiąc za kępy turzycy.
Koń zawrócił. Przelatując obok, Len pochylił się i wolną ręką złapał mnie, wrzucając na siodło za swoimi plecami. Bezpośrednie zagrożenie minęło, ale stanowczo nie warto było zostawać na tych przeklętych w dosłownym znaczeniu tego słowa bagnach ani chwili dłużej. Kto go wie, jakie jeszcze paskudztwo wypłynie z grzęzawiska.
Od miejsca mojej epickiej bitwy do krańca moczarów okazało się wcale nie tak daleko – Wolt przebiegł tę odległość najwyżej w pięć minut. Len przegalopował jeszcze jakieś ćwierć wiorsty, po czym gwałtownie skręcił w prawo, na leśną polankę, na której przestępował z nogi na nogę wyraźnie zaniepokojony troll trzymający za uzdę Siwka.
– Wreszcie – wyrwało mu się. – W porządku?
– Tak! – Zeskoczyłam na ziemię i obciągnęłam kurtkę.
– Jesteś pewna? – sceptycznie spytał Wal.
Len zachwiał się w siodle i jak worek spadł na ziemię.
Moje ręce do łokcia umazane były we krwi.