– No to jak się czują moi długo oczekiwani goście? – zaskrzeczał staruszek, wpatrując się w nas przenikliwymi głęboko osadzonymi oczkami. W odróżnieniu od bakałarza zielarstwa nowo przybyły był zupełnie łysy, a nieobecność brody nadrabiał gęstymi brwiami, przypominającymi kawałki waty. Na szyi staruszka na topornym złotym łańcuchu wisiał platynowy wisior – ni to rozgnieciona mysz, ni to kret w równie opłakanym stanie.
Król wałdaczy we własnej osobie.
Len skrzywił się i ledwie słyszalnie syknął z bólu.
– Co, nie podoba się? – wrednym tonem zapytał staruszek. – A nie ma co czytać cudzych myśli bez pozwolenia, nie ma co. Ja mam na takich chamów specjalny amulecik – im głębiej kopiesz, tym mocniej obrywasz.
Milczeliśmy pochmurnie, zgodnie z najlepszymi tradycjami ballad o uwięzionych przez Śpioka carewiczach.
– Tego szukaliście? – Staruszek skinął w kierunku krzesła, na które niedbale rzucono nasz miecz. – Możecie sobie zabierać… mnie on na nic… A i wam się już nie przyda.
Staruszek wpił się w mój podbródek suchymi jak pajęcze nóżki i twardymi jak szczypce raka palcami i zmusił mnie do podniesienia głowy.
– To ona? – srogo zapytał wałdaczka.
Złodziejaszek stanowczo skinął głową.
– Doskonale. Zostaw nas samych. I przekaż Wymrze z Mogiem i Żacą, że mają się natychmiast u mnie stawić.
Malutka paskuda błyskawicznie wyślizgnęła się z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Z wściekłością uniosłam górną wargę i staruszek spiesznie cofnął rękę.
– Dos-ko-na-le! – wymruczał, w ekstazie zacierając suchutkie dłonie. – Dziewica i wampir, na dokładkę białowłosy. Wspa-nia-le. Nawet nie liczyłem na takie szczęście.
– A na co pan liczył? – nie mogłam nie zapytać. Zawsze dobrze wiedzieć, jakie plany ma twój wróg.
– Widzisz, młoda panno… – Staruszka przepełniała niepohamowana radość z okazji pojmania nas, w związku z czym koniecznie musiał się z kimś podzielić swoim szczęściem. – Strasznie trudno jest złapać wampira. Nie da się go wyśledzić – jest niewidzialny dla amuletów, wygląda zwyczajnie, a uśmiecha się rzadko. Pozostaje zastawić pułapkę i to taką, żeby oprócz wampira nikt się w nią nie złapał. Czyli przynęta musi być specyficzna. A co może być bardziej specyficznego od jednego z artefaktów wiedźmiego kręgu?
Po błysku w oczach Lena zrozumiałam, że nic.
– Oparłem swoje plany na założeniu, że wampiry są skryte i ostrożne, a przy tym absurdalnie ksenofobiczne, więc nie zwrócą się po pomoc do Konwentu Magów – kontynuował staruszek. – Ale trafił mi się wampir nawet nie głupi, a kompletny idiota. Dokładnie tak jak liczyłem, nie zwrócił się do bakałarzy. Na dobitkę zabrał ze sobą adeptkę o równie pustym łbie, która nawet nie pofatygowała się maskować zaklęć i trolla, którego zła sława poprzedza na dobrą setkę wiorst. I z tym, pożal się Boże, oddziałem, spróbował potajemnie – ha, ha! – wślizgnąć się do siedziby nekromanty. Szanuję odwagę, ale głupota powinna być karalna. Możecie sobie na pożegnanie porozmawiać. Muszę jeszcze parę rzeczy przygotować do obrządku.
– Jakiego obrządku?! – wyrwało mi się kolejne mimowolne pytanie.
– Ofiarnego, ma się rozumieć – spokojnie odpowiedział staruszek, pakując na nos okulary i delikatnie otwierając na zakładce jedną z ksiąg.
– Hej no, tak się nie umawialiśmy! – wrzasnęłam. – Proszę natychmiast skończyć z tymi średniowiecznymi żartami! Złożę skargę do Konwentu!
– A proszę, proszę składać… – odruchowo powtórzył staruszek. – Duchy się zawsze na coś skarżą… Najczęściej bezpodstawnie.
– Ghyrowe sobie bezpodstawnie!
Staruszek, nie zwracając już uwagi na moje protesty, zmiótł z biurka papiery i rozłożył na nim jakieś skomplikowane szczypczyki, haczyki, zaostrzone stalowe sztyfty, przytargał z kąta pokoju mosiężny trójnóg i uroczyście ustawił go na środku biurka. Pod trójnogiem samoistnie zapalił się płomień, który tańczył na wypolerowanym blacie nie zostawiając śladów.
Ktoś zaczął walić pięścią w drzwi. Staruszek, nie odwracając się, pstryknął palcami, a zasuwa sama z siebie uniosła się nad haczykiem. Na korytarzu zebrał się prawie tuzin wałdaków, ale do pokoju weszło tylko trzech. Cała reszta została na czatach pod ponownie zamkniętymi drzwiami.
– Panie – ryknął największy, w misternie wykutej kolczudze, która ewidentnie została zdjęta z zabitego krasnoluda i hełmie udekorowanym rogami – na oko krowimi. – Zgodnie z rozkazem połowa strażników została wycofana, pochodnie wygaszono, górników wygoniono do sztolni. Na pierwszym poziomie jest niespokojnie, widziano jakiegoś stwora, nikogo nie zeżarł, ale wygląda na drapieżnego.
– A jak wygląda?
– Czort go wie. Nikt się dobrze nie przyjrzał.
– Przyjrzyjcie się i go zabijcie. I dopilnuj, żeby mnie więcej nie niepokojono takimi drobiazgami. I chyba zaczniemy. Od panny. Ona wytyczy ścieżkę, a przy okazji sobie poćwiczę. Złożenie ofiary z wampira jest znacznie bardziej skomplikowane, ma swoje małe haczyki, trzeba działać delikatnie, ale i pewnie. Władca wampirów… Niezła zdobycz… Nie spodziewałem się, oj nie… Jeżeli dobrze przeprowadzić obrządek… Hm, mam naprawdę niesamowite szczęście… Czego nie da się powiedzieć o was, he, he!
– A ja? – doszedł do głosu obrażony Wal. – Na dziewicę się nie łapię, na wampira tym bardziej. Może przeprosisz i uwolnisz?
– A na tobie, kochany mój trollu, wypróbuję parę nowych tortur i oddam moim zwierzątkom. Widzisz, one są wszystkożerne i wiecznie głodne.
Wałdacy oblizali się z nadzieją.
– Ach ty stary pierniku! – oburzył się Wal, napinając łańcuchy. – Niech no ja tylko cię dorwę!
– A ja pana znam! – ucieszyłam się nie wiadomo z czego. – Jest pan szalonym arcymagiem Koriuszem Pereslegą, pański portret wisi w holu Szkoły, z tabliczką „Poszukiwany przez straż miejską”!
O dziwo, taka szeroka sława staruszka nie ucieszyła.
– Szalony? – zaskrzeczał, zmieniając się na twarzy i zaciskając pięści. – Co to, to nie. Ja po prostu jestem zbyt mądry, by mogli docenić moje zasługi!
– Już byś siedziała cicho… – skrzywił się Wal.
– A bo co? Gorzej nie będzie. Gorzej po prostu być nie może!
– I za jakie „zasługi” go poszukują? – spokojnie zapytał Len.
– Nie pamiętam dokładnie, ale chyba za ropuchę… Nie, za żmiję… Czy za pijawkę?
– Jaką pijawkę?
– A zmienił w pijawkę księżniczkę Wolmenii… Czy księcia? Nie, chyba jednak księżniczkę. I chyba jednak w żmiję.
– W żabę! – nie wytrzymał arcymag. – Zmieniłem tę maszkarę w miłą, spokojną i cichą żabę trawną!
– I mało tego, że zmienił – kontynuowałam, odkurzając w pamięci skandaliczną historię z wolmeńską księżniczką. – Ale jeszcze rozpuścił pogłoski, że jeśli żabę pocałuje młody i przystojny książę, to ona ponownie zmieni się w księżniczkę.
– Niezły pomysł – przyznał Len.
– Problem polegał na tym, że młodzi i przystojni książęta z jakiegoś powodu nie kwapili się do całowania żaby. Bo, jak wiadomo, książęta są gatunkiem rozpieszczonym i nawet bez żab mają narzeczonych na pęczki. Zaczęli starannie unikać zaproszeń na dworskie bale i uczty, bo, jak wiadomo, po odpowiednim spożyciu nie tylko żabę, ale i własną teściową ucałujesz w oba policzki. Wtedy tatuś żaby wyznaczył nagrodę, nawet całkiem solidną. Książęta, zawsze chętni, by sobie pohulać, zabawić się i wziąć udział w różnych kosztownych przedsięwzięciach, uznali taką opcję za całkiem kuszącą i zaczęli robić na niej interes. Teraz mieliśmy sytuację odwrotną – żaba, rzecz jasna, nie zamierzała się w kogolwiek zmieniać, ale za to książęta ustawili się w kolejce do jej kadzi. Przychodzili po kilka razy na dzień, z fałszywymi wąsami, nosami i włosami, podając się za własnych braci, kuzynów, wujków i dalszych krewnych. Niektórzy zrobili na żabce prawdziwy majątek, spłacili długi i zapełnili skarbiec. Skarbiec wolmeński miał się natomiast coraz gorzej – zaczynało być w nim widać dno. Pewnego pięknego poranka, po podpisaniu kolejnej porcji rachunków z taktowną notatką „za pocałunek”, król się wściekł, rozgonił książąt berłem, złapał pechową żabkę za tylne łapki i wyrzucił przez okno do głębokiej zamkowej fosy. Tej samej nocy mokra, nieszczęśliwa, lekko pozieleniała, ale mająca zupełnie ludzki kształt księżniczka nieśmiało zapukała do drzwi rodzinnego zamku. Okazało się, że zaklęcie zdjął z niej zupełnie za darmo bezimienny przedstawiciel gatunku żabiego, który złożył księżniczce propozycję łapki i założenia gniazda. Mówią, że od tamtej pory księżniczka jest nieco dziwna, całymi dniami przesiaduje na brzegu fosy, słucha rechotania i wzdycha ze smutkiem.