Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dealer jest po drugiej stronie ulicy – ciągnęła. – Ma rolki pneumatyczne, ale mogę spróbować go dogonić.

– Jakiś brak entuzjazmu? – Eye spojrzała na nią podejrzliwie, rzuciła okiem na dealera chyboczącego się niezgrabnie na dymiących rolkach. – Hej, dupku – zawołała. – Widzisz tego gliniarza? – Wskazała kciukiem Peabody. – Zabieraj się stąd ze swoim towarem albo każę jej nastawić spluwę na trójkę i będę się przyglądać, jak obszczywasz sobie gacie ze strachu.

– Pizda! – odkrzyknął i uciekł z piskiem rolek.

– Masz szczególne metody w kontaktach środowiskowych, Dallas.

– Tak, to wrodzona zdolność. Eye odwróciła się, żeby ponowić walenie do drzwi, gdy zobaczyła przed sobą kobietę o potężnym ciele. Miała chyba z sześć stóp pięć cali wzrostu i bary szerokie jak autostrada. Skórzana kamizelka odsłaniała muskularne ramiona pokryte tatuażami. Pod spodem kobieta miała jednoczęściowy trykot, który przylegał do niej jak druga skóra i miał barwę kilkudniowego siniaka. W nosie dyndał jej miedziany kolczyk, a jej ciemne, krótkie włosy były ułożone w drobne loczki.

– Pierdoleni dealerzy – powiedziała głosem, który zadudnił jak armatni wystrzał. – Zasyfiają całą okolicę. Ty jesteś tym gliniarzem Mavis?

– Zgadza się i przyprowadziłam swojego gliniarza.

Kobieta zmierzyła Peabody od stóp do głów bladoniebieskimi oczyma.

– Niezła. Mavis mówi, że jesteś w porządku. Jestem Duża Mary.

Eye przekrzywiła głowę.

– Rzeczywiście.

Minęło chyba z dziesięć sekund, zanim księżycowa twarz Dużej Mary zmarszczyła się w krzywym uśmiechu.

– Wchodźcie. Jess właśnie się rozgrzewa. – Na powitanie Mary złapała Eve za ramię i wciągnęła ją do niewielkiego holu. Chodź, gliniarzu Dallas.

– Jestem Peabody. – Starając się pozostać poza zasięgiem mocarnych ramion Dużej Mary, Peabody wśliznęła się do środka.

– Peabody. Tak, niewiele jesteś większa od ziarnka grochu „.

Rycząc ze śmiechu, ubawiona własnym żartem, Duża Mary powlokła Eye do miękko wyściełanej windy i zaczekała, aż zamkną się drzwi. Tkwiły w niej niczym w kokonie, ściśnięte jak ryby puszce. Winda uniosła się piętro wyżej.

– Jess mówił, żeby zabrać was na górę do realizatorki. Masz pieniądze?

Trudno było zachować choć odrobinę godności z nosem wciśniętym pachę Mary.

– Po co?

– Przywiozą nam jedzenie. Robimy zrzutkę na żarcie.

– Nie ma sprawy. Jest już Roarke?

– Nie widziałam. Mavis powiedziała, że nie musisz za nim tęsknić, całkiem dobrze się miewa.

Wreszcie drzwi windy otworzyły się i Eve z ulgą uwolniła oddech, który cały czas wstrzymywała. Gdy tylko nabrała w płuca powietrza, jej uszy zaatakował potworny hałas: przeraźliwemu głosowi Mavis towarzyszył ogłuszający akompaniament.

– Jest w formie dziewczyna.

Tylko głębokie przywiązanie do Mavis powstrzymało Eve przed uskoczeniem z powrotem w głąb dźwiękoszczelnej kabiny.

– Najwidoczniej.

– Przyniosę wam coś do picia. Jess przytargał browar.

Mary oddaliła się kołyszącym krokiem, zostawiając Eve i Peabody oszklonej kabinie realizatora dźwięku, wznoszącej się półkolem studiem, w którym Mavis wydzierała się do utraty tchu. Eye z uśmiechem przysunęła się do szyby, by mieć lepszy widok.

Mavis związała włosy w kucyk, który przypominał purpurowy płomień. Miała na sobie nieco zmodyfikowane ogrodniczki, których skórzane paski ledwie przysłaniały jej obnażone piersi. Stroju dopełniał kusy, mieniący się wszystkimi barwami tęczy kawałek materiału, zaczynający się pod biustem i sięgający nieco poniżej pasa. Mavis miała na nogach najmodniejsze ostatnio buty, w których stopy były praktycznie bose, balansując na czterocalowych szczudłach, którymi przytupywała do rytmu.

Eye nie miała wątpliwości, że to jej kochanek zaprojektował ten kostium. Zauważyła Leonarda siedzącego w kącie studia, wpatrzonego w śpiewającą Mavis jak w obrazek. Był ubrany w przylegający do ciała kombinezon, w którym wyglądał jak elegancki niedźwiedź grizzly.

– Ale para – mruknęła Eve, wpychając kciuki do tylnych kieszeni sfatygowanych dżinsów. Odwróciła głowę, żeby porozmawiać z Peabody, lecz spostrzegła, że uwagę jej towarzyszki przykuwa jakiś widok po lewej stronie, a na jej twarzy, ku zdziwieniu Eve, mieszały szok, podziw i pożądanie.

Podążając za odurzonym wzrokiem Peabody, Eye po raz pierwszy zobaczyła Jessa Barrowa. Był piękny, jak z obrazka. Grzywa jego długich włosów lśniła barwą polerowanego dębu. Oczy miały prawie srebrny kolor, były obramowane gęstymi rzęsami i utkwione w światełka i przełączniki imponującej konsolety. Miał nieskazitelnie gładką cerę, a brąz opalenizny podkreślały zaokrąglone kości policzkowe i mocny podbródek. Jego usta były pełne i wyrażały stanowczość. Dłonie biegające po konsolecie wydawały się wyrzeźbione z marmuru.

– Schowaj język, Peabody – poradziła Eve – zanim go sobie nadepniesz.

– Boże. Boże święty. Lepiej wygląda w rzeczywistości. Aż chce się go schrupać.

– Ja nie mam na to specjalnej ochoty, ale proszę, nie krępuj się.

Peabody zreflektowała się nagle i zarumieniła po korzonki włosów. Przestąpiła z nogi na nogę. Bądź co bądź, Eve była jej przełożoną.

– Podziwiam jego wielki talent.

– Peabody, podziwiasz jego szeroką klatę. Nie mam ci tego za złe, bo jest zupełnie w porządku.

„Szkoda, że on nie ma ci tego za złe”, mruknęła pod nosem, po czym chrząknęła, ponieważ przyczłapała Duża Mary z dwiema butelkami piwa.

– Jess sprowadza ten browar od rodziny z południa. Jest niezły.

Na butelce nie było żadnej etykiety, więc Eye przygotowała się do poświęcenia części błony śluzowej żołądka. Była jednak miłe zaskoczona, gdy bez problemów przełknęła płyn, który miał nawet przyjemny smak.

– Rzeczywiście dobre. Dzięki.

– Jak się dołożycie do zrzutki, będziecie mogły dostać więcej. Muszę iść na dół zaczekać na Roarke”a. Podobno ma forsy jak lodu. Dlaczego me nosisz żadnych świecidełek, przecież jesteś z bogatym facetem?

Eve postanowiła nie mówić o brylancie wielkości piąstki dziecka, który nosiła na szyi pod koszulą.

– Mam bieliznę ze szczerego złota. Trochę mnie ociera, ale czuję się w niej bezpieczna.

Po dłuższej chwili zastanowienia, Mary huknęła śmiechem, klepnęła ją w plecy z taką siłą, że Eve omal nie walnęła głową w szybę, po czym odwróciła się i wyszła swym kruszącym skały krokiem.

– Musimy wprowadzić ją do kartoteki – powiedziała półgłosem do Peabody. – Taka nie potrzebuje nawet broni ani pancerza.

Muzyka przeszła w rozrywające uszy crescendo, by po chwili urwać się jak ucięta nożem. Na dole w studiu Mavis wydała z siebie radosny pisk i rzuciła się w otwarte ramiona Leonarda.

– Tym razem całkiem dobrze, kochanie. – Głos Jessa był słodki i gęsty jak bita śmietana, gdy charakterystycznie dla człowieka z Południa przeciągał samogłoski. – Nagramy to jeszcze dziesiąty raz i pozwolimy odpocząć temu złotemu gardziołku.

Zamiast dać wytchnienie strunom głosowym, Mavis jeszcze raz wrzasnęła, machając szaleńczo do Eve.

– Dallas, nareszcie jesteś. Było mega, nie? Zostań tam, już do ciebie idę. – Wygramoliła się ze studia na swoich modnych szczudłach.

– A więc to jest słynna Dallas. – Jess odepchnął krzesło od konsolety. Był szczupły, co podkreślały opięte dżinsy, prawie tak sfatygowane jak spodnie Eve. Miał na sobie zwykłą, bawełnianą koszulkę, która pewnie osiągnęłaby cenę równą miesięcznym zarobkom prostego policjanta. W uchu nosił brylantowy kolczyk, który rozsiewał błyski, kiedy Jess przechodził przez kabinę, a na przegubie miał pleciony złoty łańcuszek. Wyciągnął do Eve swoją piękną dłoń.

– Mavis zawsze z przejęciem opowiada historie o swoim gliniarzu.

– Mavis zwykle mówi z przejęciem. Na tym między innymi polega jej urok.

– To prawda. Jestem Jess. Cieszę się, że w końcu mogę cię poznać. – Wciąż trzymając w dłoni rękę Eve, z tym samym zniewalającym uśmiechem na ustach, odwrócił się do Peabody.

19
{"b":"102676","o":1}