Chantale Trottier zaginęła w październikowe popołudnie. Po raz ostatni widziano ją w szkole w Centre-ville, kilometry od wyspy na zachodzie.
Były zabijane i znikały w ciągu tygodnia. Za dnia. Wtedy, kiedy odbywały się lekcje. Trottier mogła zostać porwana po szkole. Pozostałe dwie nie.
Podniosłam słuchawkę.
Ryana nie było.
Z trzaskiem odłożyłam słuchawkę na widełki. Czułam, że moja głowa jest jak z ołowiu i z trudem mi się myśli.
Wystukałam inny numer.
– Claudel.
– Monsieur Claudel, mówi doktor Brennan.
Nie odpowiedział.
– Gdzie jest St. Isidor?
Zawahał się i już myślałam, że nie zamierza mi odpowiedzieć.
– W Beaconsfield.
– To ile stąd, może być pół godziny od centrum?
– Jeśli nie ma ruchu.
– Wie pan, w jakich godzinach odbywają się lekcje w szkołach?
– O co pani chodzi?
– Czy może mi pan odpowiedzieć? – Byłam na skraju załamania. Musiał wyczuć to w moim głosie.
– Mogę sprawdzić.
– Niech się pan też dowie, czy Tanguay nie pojawił się w szkole w jakieś dni, czy dzwonił, że jest chory albo wziął urlop ze względów osobistych, szczególnie chodzi o dni, kiedy zabito Morisette-Champoux i Gagnon. Będą to mieli w dokumentach. Potrzebowaliby kogoś na zastępstwo, chyba że szkoła była z jakiegoś powodu zamknięta.
– Pojadę tam ju…
– Teraz. Ja muszę to wiedzieć teraz!
Byłam o krok od histerycznego wybuchu. Palcami u nóg ściskałam listwę. Spraw, żebym nie musiała podskakiwać.
Słyszałam, jak mu tężnieją mięśnie. No, dalej, Claudel. Rozłącz się. Wtedy cię dorwę.
– Oddzwonię.
Usiadłam na krawędzi łóżka i wpatrywałam się tępo w kurz unoszący się w promieniach słońca,
Ruszaj się.
Poszłam do łazienki i przemyłam twarz zimną wodą. Potem wyłowiłam z mojej torebki plastikowy kwadrat i wróciłam do komputera. Sprawa została opisana numerem z adresu Berger Street i datą: 94/06/24. Uniosłam przykrywkę, wyjęłam CD-ROM, który tam był, i włożyłam nowy.
Uruchomiłam program umożliwiający oglądanie zdjęć i pojawił się rządek ikon. Wybrałam Album i Otwórz i w oknie pojawiła się jedna nazwa. Berger.abm. Kliknęłam dwa razy i ekran wypełnił się trzema rzędami obrazków. Każdy z nich składał się z sześciu zdjęć mieszkania St. Jacquesa. Na pasku na dole było napisane, że w albumie znajduje się sto dwadzieścia zdjęć.
Kliknęłam, żeby powiększyć pierwsze zdjęcie. Rue Berger. Drugie i trzecie pokazywało różne ujęcia ulicy. Następne budynek, z przodu i z tyłu. Potem korytarz prowadzący do mieszkania St. Jacquesa. Obrazy wnętrza mieszkania zaczynały się od dwunastego zdjęcia.
Przeglądałam zdjęcia, analizując każdy szczegół. Głowa mi pękała. Mięśnie moich ramion i pleców były jak druty wysokiego napięcia. Znowu znalazłam się w tym mieszkaniu. Upalna duchota. Strach. Odór brudu i rozkładu.
Przeszukiwałam zdjęcie po zdjęciu. Czego szukałam? Nie bardzo wiedziałam. Wszystko było na tych zdjęciach. Rozkładówki z Hustlera. Gazety. Plan miasta. Półpiętro. Brudna ubikacja. Zatłuszczony blat. Kubek Burger Kinga. Miska spaghetti.
Zatrzymałam się i wpatrywałam w zdjęcie. Plik 102. Tłusta, plastikowa miseczka. Tłuste, białe kręgi zastygłe w czerwonej brei. Mucha, przednie kończyny złożone, jak do modlitwy. Pomarańczowy pagórek wyrastający i z sosu i makaronu.
Zamrugałam oczyma i pochyliłam się do przodu. Czy to możliwe, że widzę to, co mi się wydaje, że widzę? Tam. Na tym żółtym kawałku. Serce zaczęło mi bić jak oszalałe. To niemożliwe. Nie możemy mieć aż tyle szczęścia.
Kliknęłam dwa razy i pojawiła się kropkowana linia. Przesunęłam kursor linia stała się prostokątem, którego granice stanowiły drgające kropki. Nastawiłam prostokąt dokładnie na pomarańczowy kawałek i zaczęłam coraz bardziej powiększać ten fragment zdjęcia. Podwójnie. Potrójnie. Powiększyłam go do wymiarów osiem razy większych, niż w rzeczywistości. Przyglądałam się, jak słabo widoczna parabola, którą wypatrzyłam, stała się wygiętą w łuk linią złożoną z kropek i kresek.
Wycofałam się z powiększenia i obejrzałam dokładnie cały łuk.
– O Jezu.
Używając edytora obrazów, zmieniałam jasność i kontrast, zmieniałam odcienie i nasycenie kolorów. Próbowałam też manipulować kolorami, zmienić każdą mikroskopijną plamkę koloru na jego przeciwieństwo. Odpowiednią komendą uwydatniłam krawędzie, wyostrzając cienką linię na pomarańczowym tle.
Odchyliłam się do tyłu i wpatrywałam się w ekran. Tak. Wzięłam głęboki oddech. Dobry Jezu, to naprawdę to.
Drżącą ręką sięgnęłam po telefon.
Nagrana na automatyczną sekretarkę wiadomość poinformowała mnie, że Bergeron jest ciągle na wakacjach.
Byłam zdana na siebie.
Rozważałam możliwości. Widziałam kilkakrotnie, jak to robił. Mogłabym spróbować. Musiałam wiedzieć.
Sprawdziłam inny numer.
– Centre de Detention Parthenais.
– Mówi Tempe Brennan. Czy jest Andrew Ryan? Powinien tam być z więźniem o nazwisku Tanguay.
– Un instant. Gardez la ligne.
Głosy w tle. Szybciej. Szybciej.
– Il n'est pas ici.
Niech to. Spojrzałam na zegarek.
– A Jean Bertrand jest?
– Oui. Chwileczkę.
Więcej głosów. Łoskot.
– Bertrand.
Przedstawiłam się i wyjaśniłam, co znalazłam.
– Nieźle. Co na to Bergeron?
– Jest na wakacjach aż do następnego poniedziałku.
– Więc pani zdaniem ten ser będzie idealny? Coś jak z tamtymi falstartami, przy pile… A co ja mam tu do roboty?
– Znaleźć kawałek pianki, takiej jakiej używają do produkcji kubków jednorazowych i kazać Tanguayowi ją nagryźć. Proszę nie wpychać mu jej zbyt głęboko w usta. Potrzebne mi tylko sześć przednich zębów. Niech ugryzie od brzegu do brzegu, tak żeby zostawił wyraźne ślady, łuk po obu stronach pianki. Potem chcę, żeby zaniósł pan tę piankę na dół do Marca Dallaira w fotografii. To jest pokój w głębi, za balistyką. Zrozumiał pan wszystko?
– Tak. Ale jak mam skłonić Tanguaya, żeby się na to zgodził?
– To pański problem. Niech pan coś wymyśli. Jeśli on twierdzi, że jest niewinny, powinien być zachwycony.
– A skąd mam wytrzasnąć taką piankę o szesnastej czterdzieści?
– Może pan użyć nawet bułki z Big Maca! Nie wiem. Trzeba znaleźć i tyle. Ja muszę złapać Dallaira, nim wyjdzie. Niech pan zaczyna!
Dallair czekał na windę, kiedy zadzwoniłam. Odebrał w recepcji.
– Chciałabym, żeby wyświadczył mi pan przysługę.
– Oui.
– W ciągu godziny JeanBertrand przyniesie do pańskiego gabinetu odciski zębów. Muszę mieć ich zdjęcie zeskanowane do pliku Tif, który chciałabym mieć jak najszybciej przesłany przez e-maila. Może pan to zrobić?
Milczał przez dłuższą chwilę. W wyobraźni widziałam, jak spogląda na zegar znajdujący się nad windą.
– Ma to coś wspólnego z Tanguayem?
– Tak.
– Jasne. Zaczekam,
– Niech pan ustawi światło, żeby naprawdę jak najwyraźniej było widać ślad. I niech pan koniecznie zamieści tam skalę, linijkę czy coś. I proszę, żeby zdjęcie koniecznie było w skali jeden do jednego.
– Nie ma problemu. Wydaje mi się, że mam gdzieś tutaj linijkę ABFO.
– Idealnie. – Podałam mu swój adres e-mailowy i poprosiłam, żeby zadzwonił, kiedy wyśle plik.
Potem czekałam. Sekundy wlokły się w nieskończoność. Żadnego telefonu. Ani Katy. Wskazówki zegara żarzyły się na zielono. Gdy zmieniały położenie, słychać było klik, klik, klik.
Kiedy zadzwonił telefon, natychmiast go podniosłam.
– Dallair.
– Tak. – Przełknęłam ślinę. Przeraźliwie bolało mnie gardło.
– Wysłałem plik jakieś pięć minut temu. Nazywa się Tang.tif. Jest sklepany, więc będzie musiała go pani zdekompresować. Zaczekam tutaj, aż pani to zrobi, żeby się upewnić, że nie ma problemów. Niech pani tylko prześle odpowiedź. I powodzenia.
Podziękowałam mu i odłożyłam słuchawkę. Podeszłam do komputera i weszłam do swojej skrzynki w McGill. Wiadomość Poczta Czeka!!! świeciła się jasno. Nie zwracając uwagi na inną nie przeczytaną pocztę, skopiowałam plik, który przesłał mi Dallair, i zdekompresowałam go. Na ekranie pojawiał się łuk odcisku zębów, z których każdy był wyraźnie widoczny na białym tle. Po lewej stronie, poniżej odcisku była linijka ABFO. Wysłałam odpowiedź do Dallaira i wylogowałam się.