Wstałam i rozprostowałam się, rozważyłam nawet rozmasowanie mojego znieczulonego tyłka, ale zrezygnowałam z tego pomysłu. Następnym razem, żadnego betonu. Następnym razem żadnego siedzenia i wypatrywania prostytutki, która może być w Saskatoon.
Kiedy ruszyłam już w stronę samochodu, po drugiej stronie ulicy przy krawężniku zatrzymał się biały, duży pontiac. Wyłoniła się z niego jaskrawo pomarańczowa czupryna, a za nią znajoma twarz i bluzka.
Jewel Tambeaux trzasnęła drzwiami pontiaca, schyliła się, włożyła głowę do samochodu przez otwarte okno i powiedziała coś do kierowcy. Chwilę później samochód szybko odjechał, a Jewel przyłączyła się do dwóch kobiet siedzących na schodach hotelu. W świetle migającego neonu wyglądały jak trzy gospodynie domowe rozmawiające na werandzie w podmiejskim domku. Ich śmiech niósł się w nocnym powietrzu. Po chwili Jewel wstała, podciągnęła nieco swoją błyszczącą mini i ruszyła w kurs.
Main zaczynało się zwijać, łowców mocnych wrażeń już nie było, zaczynali się natomiast pojawiać zbieracze odpadków. Jewel szła powoli, kołysząc biodrami. Przeszłam przez ulicę i znalazłam się za nią.
– Jewel?
Odwróciła się, uśmiechnęła i na jej twarzy pojawił się pytający wyraz. Nie mnie się spodziewała. Jej oczy przebiegły po mojej twarzy, zakłopotane i rozczarowane. Czekałam, aż mnie rozpozna.
– Margaret Mead…
Uśmiechnęłam się. – Tempe Brennan.
– Zbierasz materiały do książki? – Ręką wykonała taki gest, jakby wypisywała tytuł. – “Dupa na obcasach, czyli moje życie wśród prostytutek". – Powiedziała to z akcentem typowym dla południa Stanów.
Roześmiałam się.
– Pewnie by się dobrze sprzedawała. Mogę się z tobą przejść?
Wzruszyła ramionami, wypuściła powietrze, po czym się odwróciła i ponownie zaczęła kołysać biodrami. Zrównałam się z nią.
– Ciągle szukasz swojej przyjaciółki, chere?
– Tak naprawdę, to chciałam znaleźć ciebie. Nie spodziewałam się, że zjawisz się tak późno.
– Przedszkole jest jeszcze czynne, słonko. Trzeba się uwijać, żeby się utrzymać w interesie.
– Widzę.
Przez chwilę szłyśmy nic nie mówiąc, stawiałam tenisówki w rytm metalicznego stukotu jej szpilek.
– Już nie próbuję szukać Gabby. Myślę, że ona nie chce być znaleziona. Jakiś tydzień temu zjawiła się u mnie, a potem znowu zniknęła. Uznałam, że jak przyjdzie, to będzie i już…
Obserwowałam jej reakcję. Jewel wzruszyła ramionami i nic nie powiedziała. Kiedy szłyśmy, jej lakierowane włosy raz znajdowały się w cieniu, a raz były w pełni oświetlone. Gdzieniegdzie wyłączały się neony, bo zamykano ostatnie knajpy, a wraz z nimi odór stęchłego piwa i dymu papierosowego.
– Chodzi o to, że chciałabym porozmawiać z Julie.
Jewel zatrzymała się i odwróciła do mnie. Jej twarz zdradzała odrętwienie, jakby była już zupełnie zmęczona nocą. Życiem. Z dekoltu bluzki wyciągnęła paczkę playersów, zapaliła jednego i wydmuchnęła dym do góry.
– Może powinnaś iść do domu, złotko.
– Dlaczego tak mówisz?
– Cały czas ścigasz zabójców, prawda, słonko?
Jewel Tambeaux była nie w ciemię bita.
– Jestem przekonana, że jeden gdzieś tu się kręci.
– I myślisz, że to kowboj, z którym zabawia się Julie?
– Najpierw chciałabym z nim porozmawiać.
Wzięła macha, strąciła popiół długim, czerwonym paznokciem, po czym przyglądała się iskierkom uderzającym w chodnik.
– Już ostatnio mówiłam ci, że ten gość ma muł zamiast mózgu i osobowość kijanki, ale wątpię, żeby kogoś zabił.
– Wiesz, kim on jest? – spytałam.
– Nie. Takich kretynów rzadko się widuje. W ogóle sobie nimi nie zawracam głowy.
– Powiedziałaś, że ten gościu to typ spod ciemnej gwiazdy.
– Tutaj w ogóle nie ma zbyt wielu porządnych, słonko.
– Kręcił się tu ostatnio?
Przyglądała się mi, a potem zaczęła zastanawiać się nad czymś, przypominając sobie jakąś sytuację albo myśl, ale co to było, mogłam tylko zgadywać. Wyraźnie nic przyjemnego.
– Tak. Widziałam go.
Czekałam. Wzięła macha i patrzyła na wolno przejeżdżający samochód.
– Ale nie widziałam ostatnio Julie.
Wzięła kolejnego macha, zamknęła oczy, wstrzymała dym w płucach, po czym wydmuchnęła go do góry.
– Ani twojej przyjaciółki Gabby.
Otworzyła się. Powinnam ją przycisnąć?
– Myślisz, że udałoby mi się go znaleźć.
– Szczerze mówiąc, słonko, podejrzewam, że bez mapy nie znalazłabyś własnego tyłka.
Miło wiedzieć, że jest się szanowanym.
Jewel wzięła ostatniego macha, rzuciła niedopałek i zdeptała go butem.
– No dobra, Margaret Mead. Znajdźmy tego kowboja.
31
Teraz, kiedy Jewel szła w konkretne miejsce, stukot jej szpilek był dużo szybszy. Nie wiedziałam, gdzie mnie prowadzi, ale z pewnością w miejsce ciekawsze, niż mój betonowy punkt obserwacyjny.
Szłyśmy wzdłuż Ste. Catherine przez chwilę, po czym przeszłyśmy przez nie zabudowaną działkę. Brzoskwiniowa czupryna Jewel szybko przecinała ciemność, a ja szłam za nią potykając się od czasu do czasu, krocząc po kawałkach asfaltu, aluminiowych puszkach, potłuczonym szkle i martwych roślinach. Jak udawało jej się iść tak szybko w szpilkach?
Wyszłyśmy po drugiej stronie działki, skręciłyśmy w jakąś uliczkę i po chwili weszłyśmy do niskiego, drewnianego budynku, na którym nie było żadnego napisu. Okna były zamalowane na czarno, a sznury bożonarodzeniowych świateł stanowiły jedyne źródło światła, spowijając wnętrze czerwonawą poświatą, podobną do tej, jaką czasem można spotkać na wystawach nocnych zwierząt. Zastanawiałam się, czy o to właśnie chodziło. Żeby wzbudzić w klientach chęć do zabawy późno w noc?
Dyskretnie rozejrzałam się wokół siebie. Moje oczy nie musiały się długo przystosowywać, bo światła było prawie tyle samo co na zewnątrz. Żeby utrzymać całość w świątecznym klimacie, dekorator zdecydował się na sosnowe płyty na ścianach i czerwony plastik na wysokich krzesłach, a na dodatek okrasił wszystko reklamami piwa. Wzdłuż jednej ściany stały boksy z ciemnego drewna, a przy drugiej skrzynki z piwem. Chociaż bar był prawie pusty, powietrze było gęste od dymu papierosowego, taniego alkoholu, wymiocin, potu i trawy. Doszłam do wniosku, że może nie doceniałam mojego kawałka betonu.
Jewel i barman pozdrowili się skinieniem głowy. Miał skórę koloru stojącej cały dzień kawy i krzaczaste brwi. Przyglądał się spod nich naszym ruchom.
Jewel powoli przechodziła przez bar, patrząc na wszystkie twarze z pozornym brakiem zainteresowania. Jakiś starszy mężczyzna siedzący na krześle w rogu krzyknął do niej, unosząc piwo i gestami zapraszając ją do siebie. Posłała mu pocałunek. Pokazał jej palec.
Kiedy przechodziłyśmy koło pierwszego boksu, wyciągnęła się z niego ręka i chwyciła Jewel za nadgarstek. Drugą ręką Jewel odciągnęła ją, z powrotem na stół.
– Żłobek już zamknięty, kochanie.
Schowałam ręce do kieszeni i wlepiłam wzrok w plecy Jewel.
Przy trzecim boksie Jewel się zatrzymała, splotła ręce i powoli potrząsneła głową.
– Mon Dieu – powiedziała, cmokając.
Jedyna osoba siedząca w boksie wpatrywała się w szklankę wodnistej brązowej cieczy. Łokcie miała oparte na stole, a zaciśnięte w pięści dłonie wpijały jej się w policzki. Widziałam tylko czubek jej głowy. Lśniące, brązowe włosy z nierównym przedziałkiem na środku spadały bezwładnie po obu stronach twarzy. Białe plamki znaczyły przedziałek.
– Julie – odezwała Jewel.
Twarz ani drgnęła.
Jewel ponownie cmoknęła, po czym weszła do boksu, a ja za nią, ciesząc się, że jestem osłonięta.
Stół lepił się od czegoś, czego nawet nie chciałam próbować identyfikować. Jewel oparła łokieć o jego krawędź i natychmiast gwałtownie wycofała rękę.
Wyciągnęła papierosa, zapaliła go i wydmuchnęła dym w górę.
– Julie – powtórzyła ostrzejszym głosem.