Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Margot! Ici! – rozkazał DeSalvo. Przedarł się przez gałęzie, chwycił ją za uprząż i odciągnął od miejsca, które wzbudziło w niej takie ożywienie

Nie musiałam patrzeć. Wiedziałam, co znalazła. I czego nie znalazła. Pamiętałam wpatrywanie się w suchą ziemię i pusty dół. Został wykopany po to, żeby w nim coś zakopać czy żeby z niego coś wyjąć? Teraz już wiedziałam. Margot szczekała i warczała na dół, w jaki wpadłam poprzedniej nocy. Był ciągle pusty, ale jej nos powiedział mi, co w nim było.

18

Plaża. Przewalające się fale. Brodźce muskające wodę swoimi chudymi nogami. Pelikany szybujące jak papierowe samoloty, a potem zwijające skrzydła, żeby zanurkować w wodę. W myślach znalazłam się w Karolinie. Czułam słonawy zapach bagien, słonawy zapach wodnego pyłu wiejącego od oceanu, mokrego piasku, ryb leżących na plaży i schnących wodorostów. Hatteras. Ocracoke i Bald Beach na północy. Pawley's, Sullivan's i Kiawah na południu. Chciałam być w domu, a na której wyspie, nie miało żadnego znaczenia.

Chciałam oglądać karłowate palmy i łodzie do połowów krewetek, a nie poćwiartowane kobiety i części ciała.

Otworzyłam oczy i ujrzałam gołębie na pomniku Normana Bethune'a. Niebo szarzało, resztki różu i żółci ustępowały miejsca nadchodzącej ciemności. Migotanie ulicznych latarni i neonów sklepowych zwiastowało nadejście wieczoru. Z trzech stron przelewały się samochody – czterokołowe, zmotoryzowane stado niechętnie rozdzielało się, żeby objechać mały trójkąt zieleni przy Guy i De Maisonneuve.

Siedziałam na ławce koło mężczyzny w swetrze. Włosy, ani blond, ani siwe, spływały mu na ramiona. Podświetlane z tyłu przez przejeżdżające samochody, tworzyły wokół jego głowy jakby aureolę z delikatnych, szklanych włókien. Oczy, mające kolor pranego tysiąc razy drelichu, były otoczone czerwoną obwódką, a w kącikach ust widać było żółte skrzepy, przy których dłubał bladymi, białymi palcami. Z łańcucha, który nosił na szyi zwisał metalowy krzyż wielkości mojej dłoni.

Wróciłam do domu późnym popołudniem, włączyłam automatyczną sekretarkę i poszłam spać. Duchy ludzi, których znam, mieszały się z nieznajomymi sylwetkami w bezładnym korowodzie postaci. Ryan zagonił Gabby do opuszczonego budynku. Pete i Claudel kopali dół w ogrodzie przy moim domu. Katy leżała na brązowym, plastikowym worku na tarasie domku na plaży, paląc swoją skórę i odmawiając użycia olejku. Groźnie wyglądający człowiek śledził mnie na St. Laurent.

Budziłam się kilkakrotnie, ale wstałam dopiero o ósmej wieczorem. Bolała mnie głowa i umierałam z głodu. Na ścianie, przy której miałam ustawiony telefon, pulsowało czerwone światło – czerwone, czerwone, czerwone, przerwa; czerwone, czerwone, czerwone, przerwa. Trzy wiadomości. Dowlokłam się do automatycznej sekretarki i wcisnęłam “play".

Pete rozważał propozycję od firmy prawniczej z San Diego. Super. Katy myślała o przerwaniu nauki. Wspaniale. Ktoś trzeci odwiesił słuchawkę. Przynajmniej obyło się bez złych wiadomości. Gabby cały czas nie daje znaku życia. Rewelacja.

Dwudziestominutowa rozmowa z Katy nie poprawiła mi nastroju. Była uprzejma, ale wymijająca. W końcu na dłuższą chwilę zapadła cisza i potem ona powiedziała: “Pogadamy później". I wyłączyła się. Zamknęłam wtedy oczy i stałam zupełnie nieruchomo. Przypomniała mi się trzynastoletnia Katy. Jej twarz przyklejona do konia i jasne włosy mieszające się z ciemną grzywą. Z Pete'em pojechaliśmy odwiedzić ją na koloniach. Kiedy nas zobaczyła, twarz jej pojaśniała i porzuciła konia, żeby zarzucić mi ręce na szyje. Wtedy byłyśmy sobie takie bliskie. Gdzie podziała się ta zażyłość? Dlaczego była nieszczęśliwa? Dlaczego chciała rzucić szkołę? Czy to przez rozwód? Czy to wina moja i Pete'a?

Czując się niedobrą matką, zadzwoniłam do Gabby. Brak odpowiedzi Przypomniało mi się, że kiedyś Gabby zniknęła na dziesięć dni. Szalałam z niepokoju. Okazało się, że zaszyła się w jakimś ustroniu, by odkryć swoją prawdziwą naturę. Może nie mogłam jej złapać dlatego, że ponownie starała się złapać kontakt z samą sobą.

Dwa panadole ukoiły ból głowy, a danie firmowe w restauracji Singapur zaspokoiło mój głód. Nic nie mogło jednak ukoić mojego niezadowolenia Ani gołębie, ani obcy ludzie siedzący na ławkach w parku nie byli w stanie oderwać mnie od myślenia ciągle o tych samych rzeczach. W mojej głowie pytania zderzały się i odbijały jak samochodziki w wesołym miasteczku. Kim był ten morderca? Jak wybierał ofiary? Czy one go znały? Czy zdobywał ich zaufanie, wgryzał się w ich życie rodzinne? Adkins zabito w domu. A Trottier i Gagnon? Gdzie? We wcześniej ustalonym miejscu? Miejscu wybranym na pozbawienie życia i poćwiartowanie? Jak morderca się przemieszczał? Czy to był St. Jacques?

Patrzyłam na gołębie, ale ich nie widziałam. Wyobrażałam sobie ofiary, wyobrażałam sobie ich strach. Chantale Trottier miała zaledwie szesnaście lat. Groził jej nożem? Kiedy dowiedziała się, że umrze? Czy błagała go o to, żeby jej nie krzywdził? Błagała o życie? Kolejne wspomnienie Katy. Katy innych rodziców… Czułam empatię aż do bólu.

Skoncentrowałam się na teraźniejszości. Rano, badanie w pracowni znalezionych kości. Potem kontakt z Claudelem. I kontrola gojenia się strupów na mojej twarzy. A w głowie Katy wyraźnie aspirująca do kariery fanki NBA. Bo chyba nic z tego, co jej mówiłam, nie było jej w stanie od tego odwieść. Zwłaszcza gdy Pete wymykał się nam na Wybrzeże. Byłam podekscytowana jak Madonna, choć mnie nic nie zwiastowało wybawienia. I gdzie do diabla jest Gabby?

– To jest to – powiedziałam nagle, wystraszając gołębie i mężczyznę siedzącego koło mnie. Wiedziałam, co mogę zrobić.

Wróciłam do domu, weszłam prosto do garażu i pojechałam na St. Louis Square. Zaparkowałam na Henri-Julien i skręciłam za rogiem, żeby znaleźć się koło mieszkania Gabby. Czasami budynek, w którym mieszkała, przywodził mi na myśl wymarzony dom Barbie. Dzisiaj wyglądał jak wyjęty z Lewisa Carrolla. Nawet mi się to spodobało.

Jedna żarówka oświetlała purpurową werandę, rzucając cienie petunii na balustradę. Okna-lustra spozierały na mnie ponuro. “Alicji nie ma w domu" – powiedziały.

Zadzwoniłam pod numer 3. Nic. Zadzwoniłam znowu. Cisza. Zadzwoniłam pod l, potem pod 2 i 4. Żadnej odpowiedzi. Kraina czarów zamknęła się na noc.

Okrążając park, wypatrywałam samochodu Gabby. Nie było go. Bez planu, pojechałam na południe, a potem na wschód w stronę Main.

Po dwudziestu frustrujących minutach szukania miejsca do zaparkowania, zostawiłam samochód na jednej z nieutwardzonych uliczek odchodzących od St. Laurent. Pełno było na niej spłaszczonych puszek po piwie i unosił się zapach stęchlego moczu. Oprócz tego walało się tam mnóstwo śmieci, a zza cegieł po lewej stronie dobiegała muzyka z szafy grającej. Było to jedno z tych miejsc, gdzie aż prosiło się o posiadanie szeroko reklamowanego urządzenia do ochrony samochodów – blokady na kierownicę. Nie miałam jej, więc zawierzyłam swoją mazdę patronowi parkujących i już po chwili zmieszałam się z tłumem.

Jak deszczowy las równikowy, Main zamieszkują różne gatunki, wspólnoty żyjące na tym samym terenie, ale zajmujące inne nisze. Niektóre grupy są aktywne w czasie dnia, a inne tylko i wyłącznie nocą.

Od świtu do zmierzchu, Main jest krainą dostawców i sklepikarzy, dzieci w wieku szkolnym i gospodyń domowych. Zewsząd słychać harmider handlu i zabaw. Nie ma nieprzyjemnych zapachów, a odnośnie towarów, można tu kupić świeże ryby w Waldman's, wędzone mięso w Schwartz's, jabłka i truskawki w Warshaw's, wypieki w La Boulangerie Polonaise.

Kiedy cienie się wydłużają, zapalają się latarnie uliczne i światła barów. Po zamknięciu sklepów otwierają się tawerny i kina pornograficzne i tłum, okupujący za dnia chodniki, ustępuje miejsca innym stworzeniom. Niektóre są niegroźne – turyści i studenci, którzy przyjeżdżają tutaj, żeby się napić taniego alkoholu i zabawić. Inne okazy są bardziej toksyczne – to alfonsi, dilerzy, prostytutki i narkomani. Korzystający i wykorzystywani, drapieżniki i ofiary w łańcuchu pokarmowym ludzkiej nędzy.

48
{"b":"101658","o":1}