8
Spałam twardo do piętnaście po dziewiątej następnego ranka. Przeważnie nic mogę sobie długo pospać, ale akurat był piątek, 14 czerwca, dzień St. Jean Baptiste'a, La Fete Nationale du Quebec i rozkoszowałam się słodkim lenistwem, dozwolonym w takich dniach. Święto św. Jana Chrzciciela jest najważniejszym świętem w prowincji, więc prawie wszystko jest zamknięte i tego ranka nie znajdę pod drzwiami wydania Gazette, więc zrobiłam kawę, po czym poszłam do sklepu na rogu po jakąś inną gazetę. Dzień był słoneczny, a powietrze przejrzyste, świat promieniował życiem. Przedmioty i ich cienie widać było bardzo wyraźnie, mnogością odcieni zaskakiwały kolory cegieł i drewna, metalu i farb, trawy i kwiatów. Niebo było rozświetlone i nie było na nim nawet śladu chmur, jego kolor przypominał mi niebieski z obrazków świętych z mojego dzieciństwa, ten fantastyczny, delikatny niebieskozielonawy odcień. Jestem przekonana, że podobałby się świętemu Janowi.
Powietrze poranka było ciepłe i aksamitne, a w dodatku unosił się w nim niebiański zapach kwitnących petunii, wiszących w skrzynkach pod oknami. Przez cały ostatni tydzień wzrastała temperatura, powoli, ale bez przerwy i każdy dzień był cieplejszy od poprzedniego. Na dzisiaj przepowiadano trzydzieści dwa stopnie Celsjusza. Szybko sobie przeliczyłam – mniej więcej osiemdziesiąt dziewięć stopni Farrenheita. Rzeka oblewająca wyspę, na której położony jest Montreal, zapewnia stałą, wysoką wilgotność powietrza. Hurra! Będzie taki dzień, jak w Karolinie: upalny i wilgotny. Dorastałam na południu, więc uwielbiam taką pogodę.
Kupiłam Le Journal de Montreal. “Największy francuskojęzyczny dziennik w Ameryce" nie był taki drobiazgowy, jak angielskojęzyczny Gazette ukazał się w dzień wolny od pracy. Wracając do domu, rzuciłam okiem na pierwszą stronę. Nagłówek był wypisany ośmiocentymetrowymi literami w kolorze nieba: BONNE FETE QUEBEC!
Pomyślałam o paradzie i koncertach, które odbędą się w Parć Maisonneuve, o morzu potu i piwa, które spłynie dzisiejszego dnia, i o politycznej i przepaści dzielącej mieszkańców Quebecu. Perspektywa jesiennych wyborów podminowywała atmosferę i ci dążący do utworzenia z Quebecu niepodległego państwa żywili nadzieję, że nastąpi to właśnie w tym roku. Koszulki i plakaty już krzyczały: L'an prochain mon pays! Za rok mój własny kraj! Mam nadzieję, że przemoc nie splami tego dnia.
Wróciwszy do domu, nalałam sobie kawy, przygotowałam miseczkę musli i rozpostarłam gazetę na stole w jadalni. Jestem uzależniona od wiadomości. Już po kilku dniach bez gazety, kiedy to zaspokajam ciekawość informacjami telewizyjnymi o jedenastej, muszę mieć kontakt ze słowem pisanym. Gdy podróżuję, to po przyjeździe najpierw znajduję CNN, a dopiero potem zaczynam się rozpakowywać. W ciągu tygodnia jestem zbyt zajęta uczeniem albo pracą w laboratorium, żeby móc czytać, więc nieodłącznie towarzyszą mi głosy z “Serwisów porannych" i “O wszystkim po trochu" i wiem, że jak nadejdzie weekend, to sobie odbiję.
Nie mogę pić, nienawidzę dymu papierosowego, a przez ostatni rok moje życie seksualne też pozostawiało wiele do życzenia, więc w sobotnie ranki urządzałam sobie gazetowe orgie, godzinami czytając o najbłahszych szczegółach. Nie chodzi o to, że w gazetach są jakieś nowe wiadomości. Nie ma. Zdaję sobie z tego sprawę. Jest tak, jak z kulami w bilardzie – zawsze gra się tymi samymi. Cały czas powtarzają się te same zdarzenia. Trzęsienie ziemi. Zamach stanu. Wojna handlowa. Branie zakładników. Ja po prostu muszę wiedzieć, które kule są w grze danego dnia.
Le Journal zawsze publikuje krótkie artykuły i jest w nim dużo zdjęć. Chociaż nie jest to mój ulubiony The Christian Science Monitor, jakoś ujdzie. Birdie znal już moje nawyki i ulokował się na krześle obok. Nigdy nie jestem pewna, czy pragnie mojego towarzystwa, czy resztek po musli. Wyprężył grzbiet, położył się z podciągniętymi pod siebie równo łapami i wlepił we mnie swoje okrągłe, żółte oczy, jakby szukał rozwiązania jakiejś kociej tajemnicy. Kiedy czytałam, czułam jego spojrzenie na policzku.
Znalazłam to na drugiej stronie, między artykułem o uduszonym księdzu a relacją z Mistrzostw Świata w piłce nożnej,
ZNALEZIONO ZAMORDOWANĄ I OKALECZONĄ KOBIETĘ
Wczoraj po południu w domu we wschodniej części miasta znaleziono ciało zamordowanej i brutalnie zmasakrowanej dwudziestoczteroletniej kobiety. Ofiara, zidentyfikowana jako Margaret Adkins, była matką dziesięcioletniego chłopca. Wiadomo, że Mme Adkins jeszcze żyła o dziesiątej rano, kiedy to rozmawiała z mężem przez telefon. Jej brutalnie pobite i okaleczone ciało znalazła jej siostra około południa.
Według policji CUM, nie było śladów włamania i nie wiadomo, jak napastnik dostał się do domu. Autopsję w Laboratoire de Medecine Legale przeprowadził doktor Pierre LaManche. Amerykanka doktor Temperance Brennan, antropolog sądowy i ekspert w dziedzinie uszkodzeń kości, bada obecnie szkielet ofiary, żeby ustalić, czy są na nim ślady noża…
Na resztę artykułu składała się mieszanka spekulacji dotyczących ostatnich godzin życia ofiary, kilku informacji o jej życiu, chwytającej za serce relacji z reakcji bliskich na jej śmierć i obietnicy, że policja robi wszystko, co w jej mocy, żeby ująć mordercę.
Artykułowi towarzyszyło kilka zdjęć, ukazujących główne osoby dramatu. Na fotografiach o różnych odcieniach szarości widać było mieszkanie, schody, policjantów i pracowników prosektorium pchających wózek z ciałem zamkniętym w worku. Sąsiedzi stojący wzdłuż chodnika, za policyjną taśmą, ich ciekawość widoczna na ziarnistym, czarno-bialym zdjęciu. Wśród ludzi za taśmą rozpoznałam Claudela, który stał ze wzniesioną ręką, jak u dyrygenta szkolnego zespołu w liceum. Okrągłe zdjęcie przedstawiało zbliżenie Margaret Adkins, była to nieostra, ale przyjemniejsza wersja twarzy, którą widziałam na stole prosektoryjnym.
Inna fotografia pokazywała starszą kobietę z rozjaśnionymi, kręconymi włosami, przylegającymi ciasno do jej głowy, i małego chłopca w krótkich spodniach i koszulka z napisem Expos. W środku stał brodaty mężczyzna w okularach z metalowymi oprawkami i obejmował ich w opiekuńczym geście – trzymał ręce na ich ramionach. Wszyscy troje patrzyli ze strony gazety ze smutkiem i zakłopotaniem w oczach, tak charakterystycznym dla ludzi, których dotknęła brutalna zbrodnia. Był to wygląd, który znałam aż za dobrze. Podpis identyfikował ich jako matkę, syna i faktycznego męża ofiary.
Byłam skonsternowana, patrząc na trzecie zdjęcie: to ja w czasie ekshumacji. Znałam je. Zrobione w 1992 roku i trzymane w odwodzie. Często wydobywano je z kartoteki i publikowano. Byłam, jak zwykle przedstawiana jako “…une anthropologiste americaine".
– Cholera!
Birdie gwałtownie ruszył ogonem i spojrzał na mnie z dezaprobatą. Nie obchodziło mnie to. Poprzysięgłam sobie, żeby przez cały weekend nie mysleć o morderstwach, a teraz z tego nici. Powinnam była wiedzieć, że w dzisiejszej gazecie znajdzie się artykuł dotyczący ostatniej zbrodni. Dopiłam resztkę zimnej kawy i zadzwoniłam do Gabby. Brak odpowiedzi. Chociaż mogło być tysiąc powodów, dla których nie było jej w domu, to też mnie wyprowadziło z równowagi.
Poszłam do sypialni, żeby się przebrać do Tai Chi. Grupa normalnie spotykała się we wtorkowe wieczory, ale z powodu wolnego dnia przegłosowano, żeby spotkać się dodatkowo dzisiaj. Nie byłam pewna, czy mam ochotę
iść, ale artykuł i nieobecność Gabby ułatwiły podjęcie decyzji. Przynajmniej przez godzinę albo dwie będę miała spokojny umysł.
Znowu się pomyliłam. Półtorej godziny “głaskania ptaka", “płynnego machania rękoma" i “igły na dnie morza" nie wprawiły mnie w świąteczny nastrój. Byłam tak rozproszona, że przez całe zajęcia nie mogłam się zsynchronizować z innymi, a wychodząc czułam się jeszcze gorzej, niż przed przyjściem.