Za oknem, po którym spływały strumyczki wody, widziałam rząd sklepów po drugiej stronie ulicy, ciemnych i cichych w przedświąteczny wieczór. La Cordonnerie la Fleur. Dlaczego szewc nazwał swój sklep “Kwiat"?
La Boulangerie Nan. Zastanawiałam się, czy to nazwa piekarni, nazwisko właściciela czy po prostu reklama indyjskiego chleba. Przez okna widziałam puste półki czekające na ranek. Czy piekarze pracują w święta państwowe?
La Boucherie St. Dominique. W oknach wisiały nazwy sprzedawanych tam specjałów. Lapin frais. Boeuf. Agneau. Poulet. Saucisse. Świeże króliki. Wołowina. Cielęcina. Kurczaki. Kiełbasa. A z małp nic.
Wystarczy. Spadaj stąd. Zmięłam serwetkę i położyłam ją na papierowej tacce po hot dogu. Dla takich właśnie rzeczy zabijamy drzewa. Dołożyłam puszkę po pepsi, wrzuciłam wszystko do kosza i wyszłam.
Samochód stał tam, gdzie go zostawiłam i był nienaruszony. Kiedy jechałam, moje myśli ponownie zaprzątały morderstwa.
Każdy ruch wycieraczek przynosił nowy obraz. Obcięta ręka Alsy. Chlap. Ręka Morisette-Champoux na kuchennej podłodze. Chlap. Ścięgna Chantale Trottier. Chlap. Równo przycięte kości ramion. Chlap.
Czy to zawsze była ta sama ręka? Nie pamiętałam. Będę musiała sprawdzić. Nie brakowało żadnej ludzkiej ręki. Czy to tylko zbieg okoliczności? Może Claudel miał rację? Może zaczynam świrować? Może porywacz Alsy zbiera zwierzęce łapy? Może on jest po prostu nadgorliwym miłośnikiem Poego? A może to kobieta?
Piętnaście po jedenastej dotarłam do garażu. Czułam zmęczenie nawet w szpiku kostnym. Byłam na nogach już od osiemnastu godzin. Żaden hot dog nie powstrzyma mnie przed szybkim zaśnięciem.
Birdie na mnie nie czekał. Tak, jak to robił zawsze, kiedy był sam, zwinął się w kłębek na małym, drewnianym fotelu bujanym stojącym koło kominka. Zerknął tylko, kiedy weszłam, mrugając do mnie swoimi okrągłymi, żółtymi oczyma.
– Cześć, Bird, jak ci się dziś żyło? – Zamruczałam, drapiąc go pod brodą. – Czy coś jest w stanie sprawić, byś nie spał tak ciągle?
Zamknął oczy i wyprężył szyję albo chcąc pokazać swoje niezadowolenie, albo starając się maksymalnie wykorzystać moje pieszczoty. Kiedy cofnęłam rękę, ziewnął szeroko, ponownie położył głowę na łapach i przyglądał się mi spod ciężkich powiek. Poszłam do sypialni, wiedząc, że w końcu i tak przyjdzie. Odpięłam spinki do włosów, rzuciłam ubrania na podłogę, zdjęłam narzutę i zwaliłam się na łóżko.
Natychmiast zapadłam w mocny, pozbawiony snów sen. Nie było żadnych zjaw, żadnych mrożących krew w żyłach scen. W pewnym momencie poczułam na nodze ciepły ciężar i zrozumiałam, że to Birdie, ale spałam dalej, pogrążona w czarnej próżni.
Potem nagle serce zaczęło walić mi jak młotem i otworzyłam szeroko oczy. Byłam zupełnie rozbudzona, czułam silny niepokój, ale nie wiedziałam dlaczego. Przejście było tak nagle, że musiałam mieć chwilę na to, by dojść do siebie.
W pokoju panowały egipskie ciemności. Zegarek wskazywał pierwszą dwadzieścia siedem. Birdiego nie było. Leżałam w ciemności, wstrzymując oddech, nasłuchując i starając się zrozumieć. Dlaczego moje ciało tak gwałtownie zareagowało? Czy coś usłyszałam? Co wykrył mój osobisty radar? Jakiś receptor przesłał sygnał. Czy Birdie coś słyszał? Gdzie on jest? Nie miał zwyczaju włóczyć się gdzieś po nocach.
Rozluźniłam mięśnie i wytężyłam słuch. Słyszałam tylko serce dudniące w mojej piersi. W domu panowała złowieszcza cisza.
Potem to usłyszałam. Miękkie uderzenie, a po nim słaby metaliczny brzęk. Czekałam zesztywniała, nie oddychając. Dziesięć. Piętnaście. Dwadzieścia sekund. Na zegarze zmieniła się cyfra. Potem, kiedy już myślałam, że to tylko moja wyobraźnia, usłyszałam to znowu. Uderzenie. Brzęk. Zacisnęłam zęby trzonowe z siłą imadła, a ręce zwinęłam w pięści.
Czy ktoś jest w mieszkaniu? Przyzwyczaiłam się do normalnych dźwięków tego miejsca. Ten był inny, był akustycznym intruzem. Nie znałam go.
Cicho odsunęłam kołdrę i spuściłam nogi z łóżka. Błogosławiąc się w duchu za wczorajsze niedbalstwo, sięgnęłam po bluzę i dżinsy i założyłam je na siebie. Ruszyłam ukradkiem przez dywan.
Zatrzymałam się przy drzwiach, żeby się rozejrzeć za jakąś potencjalną bronią. Niczego takiego nie zauważyłam. Nie było księżyca, ale światło latarni ulicznej sączyło się przez okno w drugiej sypialni i spowijało część przedpokoju słabą poświatą. Ukradkiem minęłam łazienkę i zbliżałam się do przedpokoju, skąd prowadziły drzwi do ogrodu. Co kilka kroków zatrzymywałam się i nasłuchiwałam, wstrzymując oddech i mając cały czas szeroko otwarte oczy. Koło wejścia do kuchni ponownie usłyszałam ten dźwięk. Uderzenie. Brzęk. Dochodził gdzieś z okolicy drzwi balkonowych.
Skręciłam w prawo do kuchni i spojrzałam w stronę drzwi balkonowych, skąd widać było wewnętrzny dziedziniec budynku. Nic się nie ruszało. Cicho przeklinając swoją awersję do broni, rozejrzałam się po kuchni za jakąś sztuką. Arsenał to nie był. Cicho przesunęłam drżącą rękę wzdłuż ściany, chcąc wyczuć wieszak na noże. Wybrałam nóż do chleba, oplotłam rączkę palcami, skierowałam ostrze ku górze i wyprostowałam rękę.
Powoli, badając grunt bosymi stopami, ruszyłam na palcach tak daleko, żeby móc zajrzeć do dużego pokoju. Było tam równie ciemno jak w sypialni i kuchni.
W mroku udało mi się zauważyć Birdiego. Siedział ponad metr od drzwi i wpatrywał się uporczywie w coś za szybą. Koniuszek jego ogona kołysał się nerwowo z lewa na prawo. Wyglądał na tak napiętego, jak łuk przed strzałem.
Usłyszałam kolejne uderzenie-brzęk, serce przestało mi bić i wstrzymałam oddech. Dźwięk dobiegł z zewnątrz. Birdie podniósł uszy.
Zrobiłam pięć niepewnych kroków i znalazłam się koło niego. Odruchowo wyciągnęłam rękę, żeby pogłaskać go po głowie. Nie spodziewając się dotknięcia, wystrzelił jak strzała i przemknął po pokoju z taką prędkością, że jego pazury zostawiły ślady na dywanie. W mroku wyglądały jak małe, czarne przecinki. Jeśli można by powiedzieć, że koty krzyczą, to Birdie właśnie to zrobił.
Jego ucieczka zupełnie mnie rozłożyła. Przez chwilę byłam sparaliżowana, wrośnięta w podłogę, jak posąg w ziemię na Wyspie Wielkanocnej.
Zrób tak, jak kot i wynoś się stąd! Odezwał się we mnie strwożony głos.
Zrobiłam krok do tyłu. Uderzenie. Brzęk. Zatrzymałam się, ściskając nóż i, taką siłą, jakby to była lina ratunkowa. Cisza. Ciemność. Da-dum. Da-dum. Słuchałam bicia swojego serca, starając się znaleźć w mózgu jakąś część będącą jeszcze w stanie jasno myśleć.
Jeśli ktoś jest w mieszkaniu, dotarło do mnie, to musi być za tobą. Droga ucieczki prowadzi przed ciebie, a nie do tyłu. Ale jeśli ktoś jest na zewnątrz, nie otwieraj mu drogi do środka.
Da-dum. Da-dum.
Hałas dochodzi z zewnątrz, upierałam się. To, co słyszał Birdie, jest na zewnątrz.
Da-dum. Da-dum.
Rozejrzyj się. Przyciśnij się do ściany obok drzwi prowadzących na dziedziniec i odchyl zasłony tylko tyle, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Może zobaczysz jakiś kształt w ciemności.
Logiczne.
Uzbrojona w nóż kuchenny, odlepiłam jedną nogę od dywanu i powoli ruszyłam do przodu, aż dotarłam do ściany. Oddychając głęboko, odciągnęłam nieco zasłonę. Kształty i cienie na dziedzińcu były słabe, ale dało się je rozpoznać. Drzewo, ławka, trochę krzaków. Nie widać żadnego ruchu, oprócz gałęzi smaganych wiatrem. Stałam nieruchomo przez długą chwilę. Nic się nie zmieniło. Podeszłam do środka zasłony i sprawdziłam klamkę drzwi. Zamknięte.
Trzymając nóż w pogotowiu, plecami ocierając się o ścianę, przesuwałam się w stronę drzwi wejściowych. W stronę systemu alarmowego. Światełko się paliło, wskazując, że nikt nie dostał się do mieszkania! Powodowana impulsem, nacisnęłam przycisk próbny.
Pisk przeciął ciszę i pomimo że się go spodziewałam i tak podskoczyłam. Ręka odskoczyła mi do góry, przygotowując nóż do ataku.
Głupia! powiedziała mi działająca część mózgu. Alarm działa i nikogo nie ma w domu! Niczego nie otworzono! Nikt nie wszedł.