Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Na ulicach były korki, więc zjechałam do tunelu Ville-Marie. Chociaż nie było już tak wcześnie, ciągle było ciemno i ponuro, bo nad miastem wisiały ołowiane chmury. Ulice błyszczały od wilgoci i widać było na nich ślady hamowania samochodów pokonujących kolejne metry w czasie porannego szczytu.

Moje wycieraczki powtarzały monotonny refren, odgarniając wodę z przedniej szyby, tworząc na niej jakby wachlarz. Pochyliłam się do przodu dygając głową jak sparaliżowany żółw, starając się znaleźć kawałek przezro czystej szyby między strumyczkami wody. Czas na nowe wycieraczki, powiedziałam sobie, wiedząc, że i tak ich długo jeszcze nie kupię. Dojazd do labo ratorium zajął mi bite pół godziny.

Chciałam od razu zająć się dokumentami, znaleźć w nich najdrobniejsze nawet szczegóły i wprowadzić je do tabeli, ale na biurku leżały dwa zlecenia. W miejskim parku znaleziono małego chłopca, jego delikatne ciało leżało między kamieniami na dnie strumienia. LaManche w pozostawionej dla mnie notatce napisał, że ciało jest wysuszone, a organów wewnętrznych nie można rozpoznać, ale poza tym zwłoki są dobrze zachowane. Chciał, żebym i określiła wiek niemowlaka. To nie zajmie dużo czasu.

Spojrzałam na policyjny raport dołączony do drugiego zlecenia. “Ossements trouve's dans un bois". Kości znalezione w lesie. Z takimi przypadkami miałam do czynienia najczęściej. Może się okazać równie dobrze, że są to kości ofiary seryjnego mordercy uśmiercającego swe ofiary siekierą, jak i zakopanego kota.

Zadzwoniłam do Denisa i poprosiłam o radiografy niemowlaka, po czym zeszłam na dół obejrzeć kości. Lisa przyniosła z kostnicy tekturowe pudełko i położyła je na stole.

– C'est tout?

– C'est tout. -To wszystko.

Podała mi rękawiczki i wyjęłam z pudełka trzy grudki twardej ziemi. Z każdej bryłki wystawały kości. Starałam się rozłupać ziemię, ale była twarda jak cement.

– Zróbmy zdjęcia i radiografy, a potem włóż te kawałki do sitka i je namocz. Oddziel je czymś, żeby było wiadomo, które kości są z której grudki. Wrócę tutaj po spotkaniu.

Czterech pozostałych patologów pracujących w LML codziennie spotyka się z LaManchem, żeby zdać sprawozdanie z pracy i dostać zlecenia na kolejne autopsje. Kiedy jestem w pracy, też w nich uczestniczę. Gdy dotarłam na górę, LaManche, Nathalie Ayers, Jean Pelletier i Marc Bergeron siedzieli już tam, zgromadzeni wokół okrągłego stołu. Z tablicy obecności wiszącej na korytarzu wiedziałam, że Marcel Morin był w sądzie, a Emiły Santangelo wzięła dzień urlopu.

Wszyscy wstali, żeby mnie przepuścić i przysunięto mi krzesło. Wymieniliśmy zdawkowe Bonjour i Comment ca va.

– Marc, co cię tu sprowadza w czwartek? – spytałam.

– Jutro jest święto.

Zupełnie zapomniałam. Dzień Kanady.

– Idziesz na paradę? – spytał z kamienną twarzą Pelletier.

Mówił po francusku z akcentem z prowincjonalnego Quebecu, więc na początku naszej znajomości i współpracy miałam problemy z rozszyfrowaniem jego słów. Przez długie miesiące w ogóle go nie mogłam zrozumieć i umykały mi jego sarkastyczne uwagi. Teraz, po czterech latach, rozumiałam już większość tego, co mówił. I nie miałam raczej problemów z podążaniem za jego myślami.

– Chyba tę sobie podaruję.

– Miałabyś okazję dać sobie pomalować twarz w jednej z tych budek. Tak byłoby ci łatwiej.

Wokół chichot.

– Albo dać sobie zrobić tatuaż. Mniej kłopotliwe później.

– Bardzo zabawne.

Udawał niewiniątko, uniósł brwi, ramiona i rozłożył ręce. O co mi chodzi? Moszcząc się z powrotem na krześle, zacisnął pożółkłe palce na ostatnich czterech centymetrach papierosa bez filtra i zaciągnął się głęboko. Ktoś mi kiedyś powiedział, że Pelletier nigdy w życiu nie wyjechał poza Quebec. Miał sześćdziesiąt cztery lata.

– Są tylko trzy autopsje – zaczął LaManche, rozdając listę ze sprawami na dzisiaj.

– Przedświąteczny zastój – zauważył Pelletier, sięgając po wydruk. Jego sztuczna szczęka klekotała cicho, kiedy mówił. – Ale rozkręci się.

– Tak. – LaManche wziął do ręki czerwony pisak. – Przynajmniej się ochłodziło. Może to pomoże.

Omówił smutne przypadki tego dnia, podając dodatkowe informacje na temat każdego z nich. Samobójstwo przy pomocy tlenku węgla. Staruszek znaleziony martwy w swoim łóżku. Dziecko porzucone w parku.

– Samobójstwo wydaje się być proste. – LaManche przebiegał oczy ma po policyjnym raporcie. – Biały mężczyzna… Wiek: dwadzieścia siedem lat… Znaleziony za kierownicą w swoim garażu… Pusty bak, kluczyk w stacyjce, przekręcony.

Położył na stole kilka zdjęć z polaroida. Widać było na nich ciemnoniebieskiego forda stojącego w garażu na jeden samochód. Gumowy wąż, taki, jakich używa się w suszarkach do ubrań, biegł z rury wydechowej do tylnego, prawego okna samochodu. LaManche czytał dalej.

– Historia depresji… Note d'adieu. – Spojrzał na Nathalie. – Doktor Ayers?

Pokiwała głową i sięgnęła po papiery. Na liście czerwonym pisakiem napisał “Ay" i wziął do ręki inny plik formularzy,

– Numer 26742 to biały mężczyzna… Wiek: siedemdziesiąt osiem lat… Cukrzyk pod stałą opieką. – Oczy przebiegały po streszczeniu raportu, wybierając co ciekawsze informacje. – Nie widziano go od kilku dni… Znalazła go siostra… Nie ma śladów przemocy. – Czytał w milczeniu przez kilka sekund. – Ciekawe jest to, że upłynęło dość dużo czasu od znalezienia go do chwili, kiedy wezwała pomoc. Zdaje się, że ta pani w międzyczasie posprzątała nieco w domu. – Podniósł wzrok. – Doktor Pelletier?

Pelletier wzruszył ramionami i wyciągnął rękę. LaManche umieścił czerwone “Pe" na liście, po czym podał mu formularze, a razem z nimi torebkę pełną lekarstw sprzedawanych na receptę i bez. Pelletier wziął materiały, rzucając pieprzną uwagę, która jednak mi umknęła.

Skoncentrowałam się na pliku zdjęć z polaroida dotyczących znalezionego dziecka. Z różnych stron ukazywały płytki strumyk z wąskim łukowatym mostkiem nad nim. Drobne ciało leżało wśród kamieni, słabe mięśnie były skurczone, a skóra pożółkła jak stary pergamin. Delikatne włoski tworzyły obwódkę wokół jego głowy, unosząc się na wodzie, otaczały też jego blado niebieskie powieki. Palce dziecka były szeroko rozpostarte, jakby w geście wzywania pomocy, jakby starały się czegoś chwycić. Dziecko było nagie i w połowie wystawało z ciemnozielonego plastikowego worka. Wyglądało jak miniaturowy faraon, którego pozbyto się po obejrzeniu. Zaczynałam czuć głęboką niechęć do plastikowych worków.

Odłożyłam zdjęcia na stół i słuchałam LaManche'a. Skończył streszczenie i zaznaczył “La" na liście. Sam zrobi autopsję, a ja podam przybliżony wiek dziecka na podstawie stopnia rozwoju kości. Bergeron zajmie się zębami. Wszyscy wokół kiwali głowami. Nie było już o czym rozmawiać, więc zebranie się skończyło.

Zrobiłam kawę i wróciłam do swojego gabinetu. Na biurku leżała duża, brązowa koperta. Otworzyłam ją i powiesiłam pierwsze zdjęcia rentgenowskie dziecka na podświetlonej, szklanej skrzynce. Wyciągnęłam formularz z szuflady i zaczęłam badanie. W każdej ręce były tylko dwie kości napięstkowe. Niewykształcone nasady na końcach kości palców. Spojrzałam na dolne części rąk. Na kościach promieniowych też nie. Skończyłam oglądanie górnej części ciała, zaznaczając na formularzu te elementy kości, które już się wykształciły, a zostawiając puste miejsce przy kościach, których u dziecka jeszcze nie było. Potem zrobiłam to samo z dolną częścią ciała, oglądając ją bardzo dokładnie, żeby być pewną swoich wniosków. Kawa wystygła.

Dziecko rodzi się z niekompletnym szkieletem. Niektóre kości, na przykład napięstkowe, po porodzie nie są jeszcze wykształcone, a pojawiają się dopiero miesiące albo nawet lata później. Innym kościom brakuje kłykci i grzbietów, które są już w pełni uformowane u dorosłych osobników. Poszczególne elementy wykształcają się w określonej kolejności, co pozwala na ilość precyzyjne określenie wieku bardzo małych dzieci. To żyło tylko siedem miesięcy.

55
{"b":"101658","o":1}