– Zdaję sobie sprawę, że to dość nietypowe, ale może coś się da zrobił
– Ville de Quebec, aussi?
– Nie. Na razie tylko sprawy prowadzone przez LML.
Pokiwała głową, uśmiechnęła się i wyszła.
Jak na zawołanie, zadzwonił telefon. Ryan.
– Nie mogła być młodsza?
– O ile młodsza?
– Siedemnastolatka.
– Nie.
– Może jednak coś ci…
– Nie.
Cisza,
– Mam jeszcze jedną, w wieku sześćdziesięciu siedmiu.
– Ryan, ta kobieta nie była ani nastolatką, ani staruszką,
Kontynuował z nieustępliwością zajętego sygnału w słuchawce.
– A co, jeśli miała jakąś chorobę kości? Czytałem o…
– Ryan, miała między dwadzieścia pięć a trzydzieści pięć lat.
– No dobrze.
– Prawdopodobnie zaginęła między 89 a 92 rokiem.
– To już pamiętam.
– A. Jeszcze coś. Prawdopodobnie miała dzieci.
– Co?
– Świadczą o tym ślady na kościach łonowych. Szukacie czyjejś matki.
– Dzięki.
W czasie krótszym, niżby mu starczył na wystukanie numeru, telefon znowu zadzwonił.
– Ryan, je…
– To ja, mamo.
– Cześć, kochanie, jak się masz?
– Dobrze, mamo. – Chwila ciszy. – Jesteś zła po naszej wczorajszej rozmowie.
– Oczywiście, że nie. Katy. Po prostu się o ciebie martwię.
Dłuższa chwila ciszy.
– No, to co jeszcze słychać? Zupełnie nie rozmawiałyśmy o tym, co robiłaś tego lata… – Chciałam powiedzieć o tylu rzeczach, ale uznałam, że lepiej będzie dać się jej wygadać.
– Niewiele. W Charlotte jest nudno jak zawsze. Nie ma co robić.
Dobrze. Kolejna porcja nastoletniego pesymizmu. Tego właśnie mi było trzeba. Starałam się nie okazywać swojego poirytowania.
– A jak tam praca?
– W porządku. Napiwki są wysokie. Wczoraj zarobiłam dziewięćdziesiąt cztery dolary.
– To super.
– Dużo pracuję.
– Świetnie.
– Chcę rzucić tę pracę, mamo.
Czekałam.
Ona też.
– Katy, będziesz potrzebowała pieniędzy na szkołę. – Katy, nie zmarnuj sobie życia.
– Już ci mówiłam, że nie chcę od razu wracać na uniwerek. Planuję zrobić sobie rok przerwy i pójść do pracy.
Znowu to samo. Wiedziałam, czego mogę się spodziewać, więc zdecydowałam się na ofensywę.
– Kochanie, już to przerabiałyśmy. Jeśli nie podoba ci się Uniwersytet w Wirginii, mogłabyś spróbować tutaj na McGill. Może weź dobie dwa tygodnie wolnego, przyjedź do mnie i rozejrzyj się… – Rozwiń to, mamuśka. – Możemy z tego zrobić wakacje. Wezmę trochę urlopu. Mogłybyśmy pojechać do Maritimes i pokręcić się parę dni po Nowej Szkocji. – Boże. Co ja gadam? Jak niby miałabym to zrobić? Nieważne. Moja córka jest na pierwszym miejscu.
Nie odpowiadała.
– Nie chodzi o stopnie, prawda?
– Nie, nie. Stopnie są w porządku.
– W takim razie nie powinnaś mieć problemów z przeniesieniem się.
Mogłybyś…
– Chcę jechać do Europy.
– Do Europy?!
– Do Włoch.
– Do Włoch?
Nie musiałam się nad tym długo zastanawiać.
– Czy to tam gra Max?
– Tak. – Defensywnie. – No i?
– No i?
– Płacą mu dużo więcej, niż w Hornetsach.
Nic nie powiedziałam.
– I dają dom.
Nic.
– I samochód. Ferrari.
Nic.
– Nie musi płacić podatków. – Mówiła coraz bardziej wyzywającym tonem.
– To super dla Maxa, Katy. Będzie uprawiał sport, który uwielbia, i będą mu za to płacić. Ale co z tobą?
– Max chce, żebym przyjechała.
– Max ma dwadzieścia cztery lata i dyplom w garści. Ty masz dziewiętnaście i jesteś po pierwszym roku.
Usłyszała rozdrażnienie w moim głosie.
– Ty wyszłaś za maź, kiedy miałaś dziewiętnaście lat.
– Za mąż? – Zrobiło mi się słabo w żołądku,
– No tak, źle mówię?
Miała rację. Ugryzłam się w język. Bardzo się o nią niepokoiłam, ale wiedziałam, że jestem bezsilna.
– Tylko tak powiedziałam. Nie pobieramy się.
Siedziałyśmy i słuchałyśmy ciszy między Montrealem a Charlotte, wydawało się, że w nieskończoność.
– Katy, pomyślisz o przyjeździe tutaj?
– Dobrze,
– Obiecujesz, że nic nie zrobisz bez rozmowy ze mną?
Znowu cisza.
– Katy?
– Tak, mamo.
– Kocham cię, skarbie.
– Też cię kocham.
– Pozdrów ode mnie ojca.
– Dobrze.
– Jutro wyślę ci jakąś wiadomość e-mailem, dobrze?
– Dobrze.
Odłożyłam słuchawkę drżącą ręką. Co dalej? Łatwiej rozgryźć ślady na kościach, niż dzieci. Zrobiłam sobie kawę i wystukałam numer.
– Z doktorem Calvertem, proszę.
– Mogłabym wiedzieć, kto dzwoni? – Powiedziałam jej. – Chwileczkę. – Zaczekałam.
– Tempe, jak się masz? Spędzasz więcej czasu przy telefonie, niż pracownik sprzedający polisy przez telefon. W każdym razie na pewno trudno się do ciebie dodzwonić. – Popisał się, przedrzeźniając głosy recepcjonistek i z dziennej, i z nocnej zmiany.
– Przepraszam, Aaron. Moja córka chce rzucić studia i wyjechać z koszykarzem – wypaliłam.
– Potrafi przerzucić piłkę do lewej ręki i rzucić za trzy punkty?
– Podejrzewam, że tak.
– No to pozwól jej jechać.
– Bardzo zabawne.
– Nie ma nic zabawnego w tym, że ktoś potrafi lewą ręką rzucić za trzy punkty. Kasa murowana.
– Aaron, mam kolejny przypadek poćwiartowania. – Już wcześniej dzwoniłam do Aarona, informując go o takich sprawach. Często wymienialiśmy opinie na temat swoich przypadków.
Usłyszałam, że chichocze.
– Może nie macie tam spluw, ale z pewnością lubicie sobie pociąć.
– Tak. Myślę, że ten zwyrodnialec ma więcej niż jedną na sumieniu. Wszystkie są kobietami, poza tym nie wydają się mieć ze sobą wiele wspólnego. Oprócz śladów nacięć. Będą miały kluczowe znaczenie.
– Załatwił wszystkie za jednym razem czy po kolei?
– Po kolei.
Trawił to przez chwilę.
– No, nawijaj po kolei…
Opisałam, jak wyglądało dno i końcówki nacięć na kościach ramion. Czasami przerywał mi jakimś pytaniem albo prosił, żebym mówiła wolniej.
Oczyma wyobraźni widziałam, jak notuje, a jego wysokie, szczupłe ciało pochyla się nad jakąś kartką zadrukowanego papieru, wyszukując każdą, nawet kilkumilimetrową przestrzeń. Chociaż Aaron miał czterdzieści dwa lata, jego posępna twarz i ciemne oczy sprawiały, że wyglądał na dziewięćdziesiąt. Zawsze tak było. Był rzeczowy i suchy jak Gobi, a serce miał równie wielkie.
– Są jakieś naprawdę głębokie falstarty? – spytał rzeczowo.
– Nie. Raczej powierzchniowe.
– Harmonijki są wyraźne?
– Bardzo.
– Mówiłaś, że widać ślady dryfowania ostrza w nacięciach, tak?
– Hm. Mhm. Tak.
– Jesteś pewna pomiaru odległości między ząbkami?
– Tak. Zadrapania były wyraźne w kilku miejscach. Niektóre wysepki także.
– Ale przeważnie dna były raczej płaskie?
– Tak. Idealnie to widać na odlewach.
– I odłupane fragmenty przy wyjmowaniu ostrza – wymamrotał, bardziej do siebie, niż do mnie.
– Mnóstwo.
Milczeliśmy, a jego umysł trawił informacje, które mu podałam, rozważał różne możliwości. Patrzyłam jak ludzie przechodzą przed moimi drzwiami. Dzwoniły telefony. Ożywały drukarki, zaczynały piszczeć i milknęły. Okręciłam się i wyjrzałam na zewnątrz. Samochody przesuwały się po moście Jacques-Cartier, maleńkie toyoty i fordy. Czas płynął.
W końcu usłyszałam:
– Właściwie to pracuję po omacku, Tempe. Nie wiem, jak ci się udało mnie nakłonić, żebym się tym zajął. Ale na to wyszło.
Obróciłam się z powrotem i oparłam łokcie na biurku.
– Mogę się założyć, że to nie jest piła mechaniczna. Z tego co mówisz, wygląda na to, że używano jakiejś specjalistycznej. Pewnie jakiegoś rodzaju piły kuchennej.
Tak! Klepnęłam ręką w biurko, uniosłam zaciśniętą pięść i spuściłam ją gwałtownie, tak jak maszynista pociągający za dźwignię. Różowe karteczki podskoczyły i po chwili opadły.
Aaron kontynuował, nieświadomy moich wyczynów.