– Niech pan poczeka. – Jedną po drugiej, uniosłam swoje trzęsące się nogi nad zardzewiałym, metalowym drutem rozciągniętym na wysokości kolan, odgradzającym niezagospodarowaną działkę od ulicy, podeszłam do jakiegoś innego bloku betonu i weszłam na niego. Rozglądałam się po morzu głów, szukając pomarańczowej baseballówki, ale bez rezultatu. Kiedy wodziłam wzrokiem po tłumie, Claudel co chwila na mnie spoglądał niecierpliwie, patrząc to na skrzyżowanie, to na mnie. Przypominał mi psa zaprzęgowego czekającego na wystrzał.
W końcu potrząsnęłam głową i rozłożyłam ręce.
– Niech pan idzie. Jeszcze się rozejrzę.
Rozpychając się łokciami, ruszył wzdłuż niezagospodarowanej działki w stronę, którą mu wskazałam. Tłum na Ste. Catherine był większy, niż kiedykolwiek przedtem i już po chwili jego głowa zniknęła mi z oczu. Wydawało się, że tłum go wchłonął, jak grupa antyciał znajdujących i otaczających obce białko. W jednej chwili był jednostką, a w następnej już tylko anonimową kropką w masie ludzkiej.
Wypatrywałam tak długo, aż zaczęłam widzieć nieostro, ale pomimo tego, że za wszelką cenę starałam się namierzyć Charbonneau albo St. Jacquesa, i tak mi się nie udało. Za St. Urbain zauważyłam radiowóz przebijający się przez tłum. Miał włączoną syrenę, migotało czerwone i niebieskie światło, ale rozbawieni ludzie ignorowali to, więc samochód pełzł bardzo powoli. W pewnym momencie mignęło mi przed oczyma coś pomarańczowego, ale okazało się, że był to tygrys z ogonem i w tenisówkach na grubej podeszwie. Chwilę później kobieta z tygrysią głową w ręku przeszła koło mnie, popijając piwo.
Słońce prażyło niemiłosiernie, a mnie strasznie bolała głowa. Czułam, jak na startym policzku zastyga mi strup. Cały czas przeszukiwałam oczyma tłum. Nie dawałam za wygraną aż do momentu, kiedy wrócili Charbonneau i Claudel. Ale wiedziałam, że cała ta sytuacja zakrawała na farsę. Święty Jan sprzyjał naszemu zbiegowi i udało mu się uciec.
Godzinę później zebraliśmy się przy samochodzie. Obydwaj detektywi zdjęli marynarki i krawaty, po czym położyli je na tylnych siedzeniach. Na ich twarzach lśniły krople potu spływające za kołnierzyki koszul. Koszule na plecach i pod pachami mieli kompletnie przemoczone, a twarz Charbonneau przybrała kolor malinowej tarty. Z przodu włosy miał zmierzwione i przypominał mi niechlujnie ostrzyżonego sznaucera. Moja bluza wisiała na mnie sztywno, a spodnie od dresu były tak mokre, jakbym je włożyła na siebie od razu po wyjęciu z pralki. Nasze oddechy powoli się uspokoiły i kilkanaście razy powtarzaliśmy “kurwa", a każdy miał w tym swój udział.
– Merde – rzucił Claudel. Była to delikatniejsza wersja.
Charbonneau schylił się i z marynarki leżącej w samochodzie wyciągnął paczkę playersów. Przysiadł na zderzaku, zapalił papierosa i kącikiem ust wypuścił dym.
– Sukinsyn poruszał się w tłumie, jak karaluch w gównie.
– Zna okolicę – powiedziałam, powstrzymując się od obejrzenia rany na policzku. -To mu pomaga.
Palił przez chwilę w milczeniu.
– Myśli pani, że to ten facet od bankomatu?
– Nie mam zielonego pojęcia. Nie widziałam jego twarzy.
Claudel żachnął się, po czym wyciągnął z kieszeni chusteczkę i zaczął wycierać pot z karku.
Spojrzałam na niego moim zdrowym okiem.
– Zdołał go pan zidentyfikować?
Kolejne żachnięcie.
Widziałam, jak potrząsa głową i moje postanowienie, żeby trzymać język za zębami, nie wytrzymało próby.
– Traktuje mnie pan, jakbym była opóźniona w rozwoju, monsieur Claudel, i zaczyna mnie pan wkurzać.
Uśmiechnął się ironicznie.
– Jak tam pani twarz? – spytał.
– Wspaniale! – rzuciłam zza zaciśniętych zębów. – W moim wieku darmowe zabiegi kosmetyczne to nie lada gratka.
– Następnym razem, jak będzie miała pani ochotę na bawienie się w policjantkę, proszę nie liczyć na to, że będę panią zdrapywał z chodnika.
– Następnym razem niech pan lepiej przeszuka mieszkanie podejrzanego, to nie będę musiała się bawić. – Krew pulsowała mi w skroniach, a pięści zaciskałam tak mocno, że paznokcie wpijały mi się w dłonie.
– No dobra. Dajcie se na luz – powiedział Charbonneau, wyrzucając niedopałek wysoko w górę. – Chodźmy przetrząsnąć jego mieszkanie.
Odwrócił się do policjantów, którzy stali obok w milczeniu.
– Wezwijcie ekipę.
– Załatwione – rzekł wyższy i ruszył w stronę radiowozu. Reszta z nas w milczeniu skierowała się za Charbonneau do budynku z czerwonej cegły i ponownie weszliśmy na korytarz. Drugi policjant czekał na zewnątrz.
Pod naszą nieobecność ktoś zamknął drzwi zewnętrzne, ale te prowadzące do numeru 6 były ciągle otwarte. Weszliśmy do pokoju i zajęliśmy te same pozycje, co przedtem, jak aktorzy w sztuce słuchający poleceń reżysera.
Ruszyłam w głąb pokoju. Kuchenka teraz była już zimna, a spaghetti nie zrobiło się bardziej apetyczne. Na krawędzi patelni kręciła się mucha, co skojarzyło mi się z dużo bardziej przerażającymi resztkami, które mógł porzucić mieszkający tu człowiek. Nic się nie zmieniło.
Podeszłam do drzwi w przeciwległym prawym rogu pokoju. Na podłodze leżały kawałki gipsu, które odpadły, kiedy klamka z dużą siłą uderzyła w ścianę. Drzwi były uchylone i widać było przez nie drewniane schody prowadzące na niższe piętro. Na początku był jeden stopień wychodzący na podest, po czym schody skręcały pod kątem prostym w prawo i ginęły w ciemności. Wzdłuż tylnej ściany, na podłodze podestu stał rząd puszek. Na wysokości oczu, z drewna sterczały zardzewiałe haki. Na lewej ścianie zauważyłam włącznik światła, skąd wystawały kłębiące się gołe druty, jak robactwo i w skrzyni z jedzeniem,
Charbonneau przyłączył się do mnie i długopisem uchylił szerzej drzwi. Wskazałam na gniazdko, a on piórem nadusił przycisk. Gdzieś w dole zapaliła się żarówka, oświetlając pierwszy stopień. Wsłuchiwaliśmy się w ciemność, ale panowała tam zupełna cisza. Claudel stanął za nami.
Charbonneau zszedł na podest, zatrzymał się na chwilę, po czym zaczął i powoli schodzić w dół. Ruszyłam za nim, czując jak każdy schodek ugina się i pode mną. Pokaleczone nogi trzęsły się pode mną, jakbym właśnie skończyła maraton, ale powstrzymałam się od dotykania ścian. Zejście było wąskie i przed sobą widziałam tylko ramiona Charbonneau.
Na dole powietrze było wilgotne i zatęchłe. Policzek piekł mnie, jakby był z lawy, więc chłód przyniósł mi ulgę. Rozejrzałam się wokół. Była to normalna piwnica, o powierzchni mniej więcej połowy budynku. Tylna ściana była zbudowana z niewykończonych żużlowych bloków i musiała zostać postawiona, żeby przedzielić kiedyś większe pomieszczenie. Z przodu, po prawej stronie stała metalowa balia, a przy niej drewniana ławeczka. Odchodziły od niej płaty różowej farby. Pod nią leżało kilka szczotek, których włosie było pożółkłe i spowite pajęczynami. Na ścianie wisiał starannie zwinięty czarny wąż ogrodowy.
Ogromny piec wypełniał przestrzeń po prawej stronie. Wystające z niego metalowe rury wyglądały jak konary dębu. Wokół podstawy pieca leżało mnóstwo śmieci. W słabym świetle zauważyłam połamane ramki do zdjęć, koła rowerowe, powyginane i poskręcane krzesła ogrodowe, puste puszki po farbach i komodę. Rupiecie wyglądały jak ofiara złożona bogowi druidów.
Na środku pomieszczenia wisiała goła żarówka i emitowała mniej więcej jeden wat światła. To było wszystko. Reszta piwnicy była pusta.
– Skurwysyn musiał czekać na samej górze – powiedział Charbonneau, patrząc w górę schodów, opierając ręce na biodrach.
– Madame tłusta mogła nas uprzedzić, że gościu ma tu swoją kryjówkę – zauważył Claudel, grzebiąc w stosie rupieci czubkiem buta. – Idealna dla Salmana Rushdiego.
Zaimponowało mi jego literackie odniesienie, ale postanowiłam jednak ponownie trzymać język za zębami i tylko obserwować rozwój wypadków, więc nic nie powiedziałam. Zaczynały mnie boleć nogi i coś było mocno nie tak z moją szyją.