– Super. Ucałuj ją bardzo mocno ode mnie. Aha, dostałam piątkę z francuskiego, jeśli to ci chodzi po głowie.
– Nie miałam wątpliwości, że tak będzie – odparłam, śmiejąc się. – Porozmawiamy jutro.
Dwadzieścia minut później zaparkowałam pod budynkiem, w którym mieszka Gabby. Jakimś cudem było wolne miejsce dokładnie naprzeciw jej drzwi wejściowych. Wyłączyłam silnik i wysiadłam.
Gabby mieszka na Carre St. Louis, uroczym, małym placu wciśniętym między rue St. Laurent a rue St. Denis. Okrągły park jest otoczony stojącymi w rzędach domami o bardzo wymyślnych kształtach. Pełno na nich drewnianych zdobień, reliktów wieku fantazji w architekturze. Ich właściciele pomalowali je w barwy tęczy i ozdobili dziedzińce bujnymi bukietami letnich kwiatów, przez co wyglądały jak z filmów animowanych Disneya.
Jest coś ze spełnionego kaprysu w tej oazie zieleni, poczynając od położonej w środku fontanny, wyrastającej z basenu jak ogromny tulipan, po niski płot z kutego żelaza otaczający cały park. Sięga zaledwie troszkę ponad kolana, a jego frywolne szpice i zawijasy odgraniczają zieleń placu od otaczających go piernikowych domów. Wygląda na to, że ludzie epoki wiktoriańskiej tak pruderyjni w sprawach seksu, potrafili być swawolni projektując budynki. W jakiś sposób mnie to pocieszało, bo potwierdzało, że w życiu jednak panuje równowaga.
Rzuciłam okiem na dom Gabby. Stoi po północnej stronie parku i jest trzecim budynkiem od rue Henri-Julien. Katy jego wygląd skwitowałaby określeniem “nieprzyzwoita przesada", którego to używała do krytykowania sukienek mijających nas kobiet podczas naszych dorocznych, wiosennych zakupów. Wydaje się, że architekt nie mógł się nasycić, aż przystroił dom wszystkimi fantazyjnymi ozdobami, jakie tylko znał.
Jest to trzypiętrowy budynek z brązowej cegły. Niższe piętra wybrzuszają się ogromnymi oknami w wykuszu, a ścięty dach wieńczy sześciokątna wieżyczka, która pokryta jest małymi owalnymi płytkami ułożonymi jak łuski na ogonie rusałki. Wokół niej jest romantyczny balkon ograniczony balustradą z kutego żelaza. Okna są w stylu arabskim, ich dolne części znaczą kąty proste, natomiast górne rozdymają się w łuki. Starannie rzeźbione ramy wszystkich okien i drzwi pomalowane są na delikatny odcień koloru lawendy. Na dole, na lewo od wykuszu, żelazne schody wspinają się od parteru do położonej na poziomie drugiego piętra werandy. Pętle i zawijasy jej balustrady są w podobnym stylu, co te ogrodzenia parku. Był początek czerwca i w ogromnych skrzynkach zawieszonych wzdłuż werandy kwitły kwiaty.
Musiała już na mnie czekać. Nim zdążyłam przejść przez ulicę, zasłona drgnęła i po chwili otworzyły się drzwi. Pomachała mi, zamknęła drzwi na klucz i sprawdziła, czy są zamknięte, gwałtownie szarpiąc za klamkę. Kiedy szybko schodziła po żelaznych schodach, jej długa sukienka nadymała się jak żagiel na silnym wietrze. Usłyszałam ją, kiedy się zbliżyła. Gabby lubi rzeczy, które błyszczą i brzęczą. Tego wieczora jej kostkę zdobiła bransoleta, na której zawieszone były małe, srebrne dzwoneczki. Każdemu jej krokowi towarzyszyło brzęczenie. Była ubrana w stylu, jaki w szkole średniej określałam mianem Nouveau Ashram. Zawsze się tak ubierała.
– Jak leci?
– W porządku – rzuciłam wymijająco.
Już w momencie, w którym to mówiłam, wiedziałam, że to nieprawda. Ale nie miałam ochoty rozmawiać o morderstwach, Claudelu, straconym weekendzie w Quebec City, moim małżeństwie ani o niczym innym, co ostatnio spędzało mi sen z powiek.
– A u ciebie?
– Bien.
Poruszała głową na boki i jej dredy trochę przyklapnęły. Bien. Pas bien. Zupełnie tak jak dawniej. Ale nie do końca. Zauważyłam, że zachowuje się podobnie, jak ja. Ona też coś ukrywała, ale wyraźnie nie chciała prowadzić żadnych poważnych rozmów. Czując się nieco przygnębiona, ale podejrzewając, że mój nastrój się poprawi, nic nie powiedziałam i udawałam, że wszystko jest w porządku.
– No to gdzie idziemy zjeść?
Nie zmieniałam tematu, bo przecież jeszcze o niczym nie zaczęłyśmy rozmawiać.
– A na co masz ochotę?
Już się nad tym zastanawiałam. Przeważnie decyduję się na coś, wyobrażając sobie jedzenie na talerzu przede mną. Pod tym względem jestem zdecydowanie wzrokowcem. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o jedzenie, decyduje wygląd dania, a nie menu. Dzisiaj miałam ochotę na coś czerwonego i ciężkiego.
– Pójdziemy do włoskiej?
– Okej. – Zastanowiła się. – Może Vivaldi na Prince Arthur? Tam na pewno usiądziemy na dworze.
– Idealnie. I nie będę już musiała ruszać samochodu. Przeszłyśmy przez plac, idąc pod dorodnymi drzewami liściastymi, które górują nad trawnikiem. Starsi ludzie siedzieli na ławkach, rozmawiając w grupach, przyglądając się innym. Kobieta w czepku karmiła gołębie, wyciągając kawałki chleba z torebki, strofując je jak niesforne i hałaśliwe dzieci. Para policjantów szła jedną z alejek przecinających park, ich założone z tyłu ręce tworzyły dokładnie takie same litery V. Co jakiś czas zatrzymywali się, żeby wymienić z kimś parę słów, zadać kilka pytań czy odpowiedzieć na jakieś kąśliwe uwagi.
Minęliśmy kamienną altanę stojącą w zachodniej części placu. Zauważyłam wyraz “Vespasian" i zastanawiałam się, po raz kolejny, dlaczego nad wejściem wyrzeźbiono nazwisko cesarza rzymskiego.
Opuściłyśmy plac, skręciłyśmy w rue Laval i przeszłyśmy między rzędem kamiennych słupów znaczących wejście w rue Prince Arthur. Przez cały ten czas nic nie mówiłyśmy. Było to dziwne. Gabby nigdy nie była taka spokojna czy pasywna. Przeważnie miała mnóstwo planów i pomysłów. Dzisiaj natychmiast zgodziła się na moją propozycję.
Dyskretnie obserwowałam ją kątem oka. Wodziła wzrokiem po twarzach przechodniów, obgryzając jednocześnie paznokieć u kciuka. Wydawało się, że uważnie przygląda się ludziom. Wyglądała na nerwową i tak, jakby czegoś szukała na zatłoczonych chodnikach.
Wieczór był ciepły, a powietrze wilgotne. Ulica Prince Arthur była zakorkowana. Ludzie kłębili się i chodzili we wszystkie strony. Okna i drzwi restauracji były pootwierane, a stoliki stały chaotycznie, jakby ktoś planował ustawić je w porządku później. Mężczyźni w bawełnianych koszulach i kobiety z odsłoniętymi ramionami rozmawiali i śmiali się pod jaskrawymi parasolami. Inni stali w kolejkach, czekając na miejsce. Stanęłam w kolejce przed Vivaldim, a Gabby poszła na róg kupić butelkę wina.
Kiedy w końcu usiadłyśmy, Gabby zamówiła fettucine alfredo. Ja poprosiłam o veal picatta i spaghetti. Chociaż dałam się skusić cytrynie, przynajmniej częściowo pozostałam wierna czerwieni. Kiedy czekałyśmy na sałatki, sączyłam Perriera. Rozmawiałyśmy trochę, ruszałyśmy ustami, wydobywałyśmy z siebie słowa, ale tak naprawdę nic sobie nie powiedziałyśmy. Większość czasu po prostu siedziałyśmy. Nie było to swobodne milczenie starych przyjaciół, ale krępująca cisza.
Znałam zmienne nastroje Gabby, jak własne cykle miesięczne. Wyczuwałam jakieś napięcie w jej zachowaniu. Unikała mojego wzroku. Jej oczy niespokojnie rozglądały się wokół, tak jak w parku, jakby czegoś szukały. Była wyraźnie rozkojarzona. Często sięgała po swój kieliszek wina. Za każdym razem, jak go podnosiła, Chianti nabierało wspaniałego odcienia czerwieni i płonęło w wieczornym świetle jak zachodzące słońce w Karolinie.
Wiedziałam, jak interpretować jej zachowanie. Piła za dużo, żeby zabić w sobie niepokój. Alkohol, opium ludzi z kłopotami. Wiedziałam, bo sama tego próbowałam. Kostki lodu w moim Perrierze topiły się powoli. Patrzyłam, jak plasterek cytryny zmieniał pozycję. Spadał z jednej kostki na niższą z cichym sykiem.
– Gabby, co się dzieje?
Pytanie ją wystraszyło.
– Dzieje?
Zaśmiała się nerwowo i odgarnęła dreda z twarzy. Z jej oczu nic nie można było wyczytać.
Widząc, że nie chce o tym mówić, wybrałam neutralny temat. Powie mi, jak będzie gotowa. A może jestem tchórzem. Ceną, którą może przyjść zapłacić za wzajemną bliskość, może być jej utrata.