Литмир - Электронная Библиотека
A
A

KillRoya złapano trzy tygodnie później. Przyznał się do zamordowania czternastu kobiet, poczynając od studentki koedukacyjnej uczelni w Ann Arbor, a kończąc na prostytutce z Bronxu. Wszystkie czternaście ofiar znaleziono porzucone na poboczach dróg, jak śmieci. Wszystkie zostały napiętnowane literą „K”. Naznaczone jak bydło. Innymi słowy, Elroy Kellerton wziął metalowy pogrzebacz, włożył go do ognia, nałożył ochronną rękawicę, zaczekał, aż pogrzebacz rozgrzeje się do czerwoności, a potem ze skwierczącym sykiem oparzył moją piękną Elizabeth.

Zabłądziłem myślami w jeden z tych mrocznych zaułków i przed oczami zaczęły mi przepływać obrazy. Zacisnąłem powieki, usiłując je przegnać. Nie zdołałem. Nawiasem mówiąc, on wciąż żył. Mówię o KillRoyu. Proces apelacyjny pozwala takiemu potworowi oddychać, czytać, rozmawiać, udzielać wywiadów CNN, przyjmować wizyty różnych misjonarzy, uśmiechać się. A tymczasem jego ofiary gryzą ziemię. Jak już powiedziałem, Bóg ma szczególne poczucie humoru.

Obmyłem twarz zimną wodą i spojrzałem w lustro. Wyglądałem jak kupka nieszczęścia. Od dziewiątej zaczęli zgłaszać się pacjenci. Wciąż spoglądałem na ścienny zegar, czekając na szóstą piętnaście – „czas całusa”. Wskazówki zegara pełzły naprzód jak zanurzone w gęstym syropie.

Pogrążyłem się w pracy. Zawsze umiałem się skoncentrować. Jako dzieciak mogłem uczyć się godzinami. Teraz również potrafię skupić się na pracy. Zrobiłem to po śmierci Elizabeth. Niektórzy twierdzą, że ukrywam się w pracy, że wolę pracować niż żyć. Na takie uwagi odpowiadam po prostu: „I co z tego?”.

W południe pochłonąłem kanapkę z szynką, popiłem ją dietetyczną colą i zacząłem przyjmować następnych pacjentów. Pewien ośmiolatek w ciągu roku był osiemdziesiąt razy u kręgarza w związku z „wadą kręgosłupa”. Nie skarżył się na bóle krzyża. Padł ofiarą oszukańczych praktyk stosowanych przez kilku kręgarzy działających w okolicy. Proponują prezent w postaci telewizora lub magnetowidu tym rodzicom, którzy przyprowadzą do nich swoje dzieci. Potem wystawiają opiece zdrowotnej rachunek za wizytę. Medicaid to cudowna i potrzebna rzecz, ale naciągają ją jak gumę modelarską. Kiedyś przywieziono mi karetką do szpitala szesnastoletniego chłopca z lekkimi oparzeniami od słońca. Dlaczego karetką, a nie taksówką lub metrem? Jego matka wyjaśniła mi, że za te dwa ostatnie środki transportu musiałaby zapłacić z własnej kieszeni albo czekać na refundację. Medicaid od razu płaci za karetkę.

O piątej po południu pożegnałem ostatniego pacjenta. Personel pomocniczy wyszedł o piątej trzydzieści. Zaczekałem, aż w przychodni nie będzie nikogo, po czym usiadłem przed komputerem. W tle słyszałem dzwoniący telefon. Po piątej trzydzieści rozmowy przyjmuje automatyczna sekretarka i pozostawia dzwoniącym do wyboru kilka różnych możliwości, lecz z jakiegoś powodu włączała się dopiero po dziesiątym dzwonku. To dzwonienie doprowadzało mnie do szału.

Połączyłem się z serwerem, odnalazłem pocztę i kliknąłem na hiperłącze. Nic. Rozmyślałem o tej dziwnej wiadomości i znalezionych ciałach. Musiał istnieć między nimi jakiś związek. Wciąż wracałem myślami do tego pozornie oczywistego faktu. Zacząłem rozważać możliwości.

Pierwsza z nich: ci dwaj zabici to robota KillRoya. To prawda, że jego pozostałe ofiary były kobietami i nie ukrywał ich zwłok, ale czy nie mógł popełnić innych morderstw?

Druga: KillRoy namówił tych ludzi, żeby pomogli mu porwać Elizabeth. To mogło wiele tłumaczyć. Na przykład znalezienie drewnianego kija baseballowego, jeśli rzeczywiście była na nim moja krew. Ponadto wyjaśniało jedną z moich wątpliwości związanych z tym porwaniem. Teoretycznie KillRoy, jak większość seryjnych morderców, działał sam. Zawsze zastanawiałem się, w jaki sposób zdołał zaciągnąć Elizabeth do samochodu, a jednocześnie zaczaić się i czekać, aż wyjdę z wody? Zanim znaleziono jej ciało, organy ścigania zakładały, że zabójców było co najmniej dwóch. Dopiero po znalezieniu zwłok Elizabeth, napiętnowanych literą „K”, zrezygnowano z tej hipotezy. Uznano, że KillRoy mógł najpierw ogłuszyć lub jakoś obezwładnić Elizabeth, a potem zaatakował mnie. Trochę naciągana teoria, ale jeśli się uprzeć, można było w nią uwierzyć.

Teraz mieliśmy inne wyjaśnienie. Miał wspólników. I potem ich zabił.

Trzecie wyjaśnienie było najprostsze: krew na kiju baseballowym nie należała do mnie. Grupa B plus nie jest często spotykana, ale też nie jest niezwykle rzadka. Prawdopodobnie te ciała nie miały nic wspólnego ze śmiercią Elizabeth.

Nie mogłem w to uwierzyć.

Sprawdziłem zegar komputera. Był połączony z jakimś satelitą, który podawał dokładny czas.

18.04.42.

Dziesięć minut i osiemnaście sekund.

Do czego?

Telefon wciąż dzwonił. Ściszyłem go i siedziałem, bębniąc palcami. Niecałe dziesięć minut. W porządku, jeśli stan hiperłącza ma się zmienić, to zapewne już się to stało. Chwyciłem mysz i nabrałem tchu.

Zadzwonił mój biper.

Tego wieczoru nie miałem dyżuru. To oznaczało pomyłkę – jedną z tych, które nazbyt często zdarzają się nocnym dyspozytorom w szpitalu – albo prywatną rozmowę. Biper znów zapiszczał. Dwukrotnie. Pilne wezwanie. Spojrzałem na wyświetlacz.

Dzwonił szeryf Lowell. Rozmowa została zaznaczona jako pilna.

Osiem minut.

Zastanawiałem się, ale niezbyt długo. Wszystko lepsze od tego duszenia się we własnym sosie. Postanowiłem oddzwonić.

Lowell i tym razem wiedział, kto telefonuje, zanim podniósł słuchawkę.

– Przepraszam, że niepokoję, Doc. – Teraz powiedział do mnie „Doc”. Jakbyśmy byli kumplami. – Mam jedno krótkie pytanie.

Ponownie chwyciłem mysz, przesunąłem kursor na hiperłącze i kliknąłem. Przeglądarka sieciowa ożyła.

– Słucham – odezwałem się.

Tym razem połączenie zabrało przeglądarce więcej czasu. Nie pojawił się komunikat o błędzie.

– Czy mówi panu coś nazwisko Sarah Goodhart?

O mało nie upuściłem słuchawki.

– Doktorze?

Odsunąłem słuchawkę od ucha i spojrzałem na nią tak, jakby właśnie zmaterializowała się w mojej dłoni. Powoli wziąłem się w garść. Kiedy mogłem już zaufać swojemu głosowi, ponownie przyłożyłem słuchawkę do ucha.

– Dlaczego pan pyta?

Coś zaczęło wyłaniać się na ekranie monitora. Zmrużyłem oczy. Jeden z tych obrazów satelitarnych. A raczej chyba obraz z ulicznej kamery. Pełno tego teraz w sieci. Czasem łączę się z tymi używanymi przez nadzór ruchu, żeby sprawdzić korki na moście Waszyngtona.

– To długa historia – odparł Lowell.

Musiałem zyskać na czasie.

– Zatem oddzwonię do pana.

Rozłączyłem się. Sarah Goodhart. To nazwisko coś mi mówiło. Nawet bardzo dużo.

Co się tu dzieje, do diabła?

Przeglądarka zakończyła ładowanie. Na monitorze zobaczyłem czarno-biały obraz ulicy. Reszta strony była pusta. Żadnych znaków czy nagłówków. Wiedziałem, że można tak skonfigurować przeglądarkę, żeby przekazywała dane tylko z jednego źródła. Najwidoczniej w ten sposób ją ustawiono.

Zerknąłem na zegar komputera.

18.12.18.

Obiektyw kamery wiszącej około pięciu metrów nad ziemią był skierowany na róg jakiejś ruchliwej ulicy. Nie wiedziałem, co to za ulica ani co to za miasto. Bezsprzecznie było duże. Przechodnie podążali głównie z prawej strony w lewo, ze spuszczonymi głowami, przygarbieni, z teczkami w dłoniach, znużeni po całym dniu pracy, zapewne zmierzając do pociągu lub autobusu. Przy prawym brzegu ekranu widziałem krawężnik. Piesi nadchodzili falami, zapewne w rytmie zmieniającej się sygnalizacji.

Zmarszczyłem brwi. Po co ktoś przesłał mi ten obraz?

Zegar wskazywał 18.14.21. Została niecała minuta.

Przywarłem wzrokiem do ekranu i czekałem, jak na wybicie Nowego Roku. Serce biło mi coraz szybciej. Dziesięć, dziewięć, osiem…

Następna ludzka fala przetoczyła się od prawej do lewej. Oderwałem oczy od zegara. Cztery, trzy, dwie. Wstrzymałem oddech i czekałem. Kiedy ponownie spojrzałem na zegar, pokazywał 18.15.02.

7
{"b":"101403","o":1}