Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dlaczego pan o to pyta?

Carlson i Stone spojrzeli po sobie.

– Nazwisko Sarah Goodhart pojawiło się w toku obecnie trwającego śledztwa – wyjaśnił Carlson.

– Jakiego śledztwa? – zapytałem.

– Tego nie możemy powiedzieć.

– Nie rozumiem. Co ja mam z tym wspólnego?

Carlson westchnął. Spojrzał na swojego pulchnego partnera i nagle przestali się uśmiechać.

– Czyżbym zadał zbyt skomplikowane pytanie, Tom?

– Nie, Nick. Nie sądzę.

– Ja też nie. – Carlson znów spojrzał na mnie. – A może nie podoba się panu sposób, w jaki sformułowałem to pytanie, doktorze? Mam rację?

– Tak zawsze mówią w serialu „The Practice”, Nick – zaszczebiotał Tom. – Nie podoba mi się sposób, w jaki zostało sformułowane to pytanie.

– Właśnie tak, Tom, właśnie tak. A potem mówią: „Zatem ujmę to inaczej”, prawda? Coś w tym stylu.

– Taak, coś w tym stylu.

Carlson spojrzał na mnie z góry.

– A więc ujmę to inaczej. Czy mówi panu coś nazwisko Sarah Goodhart?

Nie podobało mi się to. Nie podobało mi się ich nastawienie i fakt, że przejęli sprawę z rąk Lowella, ani to, że przesłuchiwali mnie w tej salce konferencyjnej. Musieli wiedzieć, co oznacza to nazwisko. To nie było takie trudne do rozszyfrowania. Wystarczyło sprawdzić, jak Elizabeth miała na drugie imię i jej wcześniejszy adres. Postanowiłem zachować ostrożność.

– Moja żona miała na drugie imię Sarah – odparłem.

– Moja żona ma na drugie Gertruda – rzekł Carlson.

– Chryste, Nick, to okropne!

– A jak ma twoja, Tom?

– McDowd. To rodzinna tradycja.

– Podoba mi się to. Podtrzymywanie tradycji. Szacunek dla przodków.

– Mnie też, Nick.

Znów popatrzyli na mnie.

– Jak ma pan na drugie imię, doktorze?

– Craig.

– Craig – powtórzył Carlson. – W porządku, więc gdybym zapytał pana o, na przykład… – teatralnie pomachał rękami – Craiga Pampersa, to zaćwierkałby pan radośnie: „Hej, mam na drugie Craig!” – dodał, przeszywając mnie wzrokiem.

– Pewnie nie – powiedziałem.

– Pewnie nie. No to spróbujmy jeszcze raz. Słyszał pan nazwisko Sarah Goodhart… tak czy nie?

– Kiedykolwiek?

– Jezu Chryste – mruknął Stone.

Carlson poczerwieniał.

– Zamierza pan bawić się z nami w słowne gierki, doktorze?

Miał rację. To było głupie. Błądziłem po omacku, a słowa: Nie mów nikomu wciąż migały mi w głowie, jak kolorowy neon. Nie miałem pojęcia, co robić. Na pewno wiedzieli o Sarah Goodhart. Chcieli tylko sprawdzić, czy będę chętny do współpracy, czy nie. To wszystko. Może. Współpracy w związku z czym?

– Moja żona wychowała się przy Goodhart Road – stwierdziłem. Obaj cofnęli się trochę, dając mi wolne pole, i założyli ręce na piersiach. Podprowadzili mnie do jeziora milczenia i pozwalali, żebym się w nie zanurzył. – To dlatego powiedziałem, że moja żona miała na drugie imię Sarah. Skojarzyło mi się z Goodhart.

– Ponieważ wychowała się przy Goodhart Road? – rzekł Carlson.

– Tak.

– Zatem słowo Goodhart było czymś w rodzaju katalizatora?

– Tak – powtórzyłem.

– Moim zdaniem to ma sens. – Carlson spojrzał na partnera. – Czy twoim zdaniem to ma sens, Tom?

– Jasne – przytaknął Stone, klepiąc się po brzuchu. – Wcale nie wykręcał się, nic takiego. Słowo Goodhart było katalizatorem.

– Racja. Przypomniało mu żonę.

Znów spojrzeli na mnie. Tym razem udało mi się nic nie powiedzieć.

– Czy pańska żona używała kiedykolwiek nazwiska Sarah Goodhart? – spytał Carlson.

– W jaki sposób?

– Czy powiedziała kiedyś „Cześć, jestem Sarah Goodhart”, albo miała prawo jazdy na to nazwisko lub meldowała się w jakimś hotelu…

– Nie.

– Jest pan pewien?

– Tak.

– Naprawdę?

– Tak.

– Nie potrzebuje pan następnego katalizatora?

Wyprostowałem się na fotelu i postanowiłem pokazać im trochę ikry.

– Nie podoba mi się pańskie nastawienie, agencie Carlson.

Na jego usta powrócił szeroki uśmiech z dentystycznego plakatu, lecz była to kiepska imitacja poprzedniego. Podniósł rękę.

– Proszę wybaczyć, tak, to rzeczywiście było nieuprzejme – powiedział. Rozejrzał się wokół, jakby zastanawiając się co dalej. Czekałem. – Czy bił pan swoją żonę, doktorze?

To pytanie było jak smagnięcie bata.

– Co?

– Rajcowało to pana? Bicie kobiety?

– Czy… pan zwariował?

– Jaką sumę odszkodowania otrzymał pan z polisy ubezpieczeniowej pańskiej żony?

Zamarłem. Spojrzałem na niego, a potem na Stone’a. Ich twarze nie zdradzały żadnych uczuć. Nie wierzyłem własnym uszom.

– O co wam chodzi?

– Proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Chyba że ma pan coś do ukrycia.

– To żadna tajemnica. Polisa opiewała na dwieście tysięcy dolarów.

Stone gwizdnął.

– Dwieście patyków za martwą żonę. Hej, Nick, gdzie koniec kolejki?

– To bardzo wysoka suma ubezpieczenia, zwłaszcza że dotyczy dwudziestopięcioletniej kobiety.

– Jej kuzyn rozpoczął pracę w State Farm – powiedziałem, z trudem wydobywając z siebie te słowa. Zabawne, ale chociaż wiedziałem, że nie zrobiłem nic złego… przynajmniej nie zrobiłem tego, o co mnie podejrzewali… poczułem się winny. Upiorne uczucie. Zacząłem się pocić. – Chciała mu pomóc. Dlatego wykupiła polisę na taką dużą sumę.

– Miło z jej strony – rzucił Carlson.

– Naprawdę miło – dodał Stone. – Rodzina jest najważniejsza, nie uważa pan?

Nie odpowiedziałem. Carlson znów usiadł w fotelu na skraju stołu. Już przestał się uśmiechać.

– Niech pan na mnie spojrzy, doktorze.

Przeniosłem wzrok na niego. Wbił we mnie świdrujące spojrzenie. Zdołałem utrzymać kontakt wzrokowy, chociaż z trudem.

– Tym razem niech pan odpowie na moje pytanie – wycedził. – I nie udaje zaszokowanego czy urażonego. Czy bił pan swoją żonę?

– Nigdy.

– Ani razu?

– Ani razu.

– Nie popchnął jej pan?

– Nigdy.

– Nie uderzył w gniewie? Do licha, każdemu się zdarza, doktorze. Lekki policzek. To nic takiego. Całkiem naturalne w sprawach sercowych. Wie pan, co mam na myśli?

– Nigdy nie uderzyłem mojej żony – powiedziałem. – Nigdy nie popchnąłem jej, nie spoliczkowałem i nie uderzyłem w gniewie. Nigdy.

Carlson spojrzał na Stone’a.

– Czy to dla ciebie jasne, Tom?

– Pewnie, Nick. Mówi, że nigdy jej nie uderzył, tak zrozumiałem.

Carlson podrapał się po brodzie.

– Chyba.

– Chyba że co, Nick?

– No, chyba że dostarczę doktorowi Beckowi jeszcze jeden katalizator.

Znowu patrzyli się na mnie. Mój własny oddech odbijał się echem w moich uszach, urywany i nierówny. Kręciło mi się w głowie. Carlson odczekał chwilkę, po czym podniósł tę dużą brązową kopertę. Niespiesznie odgiął zapięcie długimi szczupłymi palcami i otworzył ją. Potem podniósł i pozwolił, żeby zawartość wypadła na stół.

– No i jak ten katalizator, doktorze?

Na stole leżały fotografie. Carlson podsunął mi je. Spojrzałem na nie i pęknięcie w moim sercu powiększyło się. – Doktorze Beck?

Nie odrywałem oczu od zdjęć. Delikatnie dotknąłem palcami jej twarzy.

Elizabeth.

To były zdjęcia Elizabeth. Pierwsze ukazywało zbliżenie jej twarzy z profilu; prawą dłonią odgarniała włosy za ucho. Miała podbite oko. Na szyi poniżej ucha… głębokie skaleczenie i kolejny siniak.

Wyglądała tak, jakby płakała.

Na drugim zdjęciu była widoczna od pasa w górę. Stała tylko w biustonoszu, ukazując duży kolorowy siniec na żebrach. Oczy wciąż miała czerwone od płaczu. Fotografia była dziwnie kontrastowa, jakby lampa błyskowa wyrwała siniaka z tła.

Były jeszcze trzy inne fotografie – różne ujęcia różnych części ciała. Wszystkie ukazywały skaleczenia i siniaki.

– Doktorze Beck?

Oderwałem wzrok od zdjęć. Prawie ze zdziwieniem stwierdziłem, że agenci wciąż są w tym pokoju. Ich twarze były obojętne, cierpliwe. Spojrzałem na Carlsona, potem na Stone’a i znów na Carlsona.

– Myślicie, że ja to zrobiłem?

16
{"b":"101403","o":1}