Próba Oj tak, piosenko, szydzisz ze mnie, bo choćbym poszła górą, nie zakwitnę różą. Różą zakwita róża i nikt inny. Wiesz. Próbowałam mieć liście. Chciałam się zakrzewić. Z oddechem powstrzymanym – żeby było prędzej – oczekiwałam chwili zamknięcia się w róży. Piosenko, która nie znasz nade mną litości: mam ciało pojedyncze, nieprzemienne w nic, jestem jednorazowa aż do szpiku kości. Czwarta nad ranem Godzina z nocy na dzień. Godzina z boku na bok. Godzina dla trzydziestoletnich. Godzina uprzątnięta pod kogutów pianiem. Godzina, kiedy ziemia zapiera się nas. Godzina, kiedy wieje od wygasłych gwiazd. Godzina a-czy-po-nas-nic-nie-pozostanie. Godzina pusta. Głucha, czcza. Dno wszystkich innych godzin. Nikomu nie jest dobrze o czwartej nad ranem. Jeśli mrówkom jest dobrze o czwartej nad ranem – pogratulujmy mrówkom. I niech przyjdzie piąta, o ile mamy dalej żyć. Martwa natura z balonikiem Zamiast powrotu wspomnień w czasie umierania zamawiam sobie powrót pogubionych rzeczy. Oknami, drzwiami parasole, walizka, rękawiczki, płaszcz, żebym mogła powiedzieć: Na co mi to wszystko. Agrafki, grzebień ten i tamten, róża z bibuły, sznurek, nóż, żebym mogła powiedzieć: Niczego mi nie żal. Gdziekolwiek jesteś, kluczu, staraj się przybyć w porę, żebym mogła powiedzieć: Rdza, mój drogi, rdza. Spadnie chmura zaświadczeń, przepustek i ankiet, żebym mogła powiedzieć: Słoneczko zachodzi. Zegarku, wypłyń z rzeki, pozwól się wziąć do ręki, żebym mogła powiedzieć: Udajesz godzinę. Znajdzie się też balonik porwany przez wiatr, żebym mogła powiedzieć: Tutaj nie ma dzieci. Odfruń w otwarte okno, odfruń w szeroki świat, niech ktoś zawoła: O! żebym zapłakać mogła. Przyjaciołom Obeznani w przestrzeniach od ziemi do gwiazd, gubimy się w przestrzeni od ziemi do głowy. Jest międzyplanetarnie od żalu do łzy. W drodze z fałszu ku prawdzie przestajesz być młody. Śmieszą nas odrzutowce, ta szczelina ciszy między lotem a głosem – jako rekord świata. Były szybsze odloty. Ich spóźniony głos wyszarpuje nas ze snu dopiero po latach. Rozlega się wołanie: Jesteśmy niewinni! Kto to woła? Biegniemy, okna otwieramy. Głos urywa się nagle. Za oknami gwiazdy spadają, jak po salwie tynk spada ze ściany. Rehabilitacja
Korzystam z najstarszego prawa wyobraźni i po raz pierwszy w życiu przywołuję zmarłych, wypatruję ich twarzy, nadsłuchuję kroków, chociaż wiem, że kto umarł, ten umarł dokładnie. Czas własną głowę w ręce brać mówiąc jej: Biedny Jorik, gdzież twoja niewiedza, gdzież twoja ślepa ufność, gdzież twoja niewinność, twoje jakośtobędzie, równowaga ducha pomiędzy nie sprawdzoną a sprawdzoną prawdą? Wierzyłam, że zdradzili, że niewarci imion, skoro chwast się natrząsa z ich nieznanych mogił i kruki przedrzeźniają, i śnieżyce szydzą – a to byli, Joriku, fałszywi świadkowie. Umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią się im płaci. Chwiejna waluta. Nie ma dnia, by ktoś wieczności swej nie tracił. Dziś o wieczności więcej wiem: można ją dawać i odbierać. Kogo nazwano zdrajcą – ten razem z imieniem ma umierać. Ta nasza nad zmarłymi moc wymaga nierozchwianej wagi i żeby sąd nie sądził w noc, i żeby sędzia nie był nagi. Ziemia wre – a to oni, którzy są już ziemią, wstają grudka po grudce, garstka obok garstki, wychodzą z przemilczenia, wracają do imion, do pamięci narodu, do wieńców i barw. Gdzież moja władza nad słowami? Słowa opadły na dno łzy, słowa słowa niezdatne do wskrzeszania ludzi, opis martwy jak zdjęcie przy blasku magnezji. Nawet na pół oddechu nie umiem ich zbudzić ja, Syzyf przypisany do piekła poezji. Idą do nas. I ostrzy jak diament – po witrynach wylśnionych od frontu, po okienkach przytulnych mieszkanek, po różowych okularach, po szklanych mózgach, sercach – cichutko tną. |