Bez tytułu Tak bardzo pozostali sami, tak bardzo bez jednego słowa i w takiej niemiłości, że cudu są godni – gromu z wysokiej chmury, obrócenia w kamień. Dwa miliony nakładu greckiej mitologii, ale nie ma ratunku dla niego i dla niej. Gdyby ktoś chociaż stanął w drzwiach, cokolwiek, choć na chwilę, zjawiło się, znikło, pocieszne, smutne, zewsząd, znikąd, budzące śmiech albo strach. Ale nic się nie zdarzy. Żadne, samo z siebie, nieprawdopodobieństwo. Jak w mieszczańskiej dramie będzie to prawidłowe do końca rozstanie, nie uświetnione nawet dziurą w niebie. Na ściany niezachwianym tle, żałośni jedno dla drugiego, stoją naprzeciw lustra, gdzie nic prócz odbicia dorzecznego. Nic prócz odbicia dwojga osób. Materia ma się na baczności. Jak długa i szeroka i wysoka, na ziemi i na niebie i po bokach pilnuje przyrodzonych losów – jak gdyby od sarenki nagłej w tym pokoju musiało runąć Universum. Niespodziane spotkanie Jesteśmy bardzo uprzejmi dla siebie, twierdzimy, że to miło spotkać się po latach. Nasze tygrysy piją mleko. Nasze jastrzębie chodzą pieszo. Nasze rekiny toną w wodzie. Nasze wilki ziewają przed otwartą klatką. Nasze żmije otrząsnęły się z błyskawic, małpy z natchnień, pawie z piór. Nietoperze jakże dawno uleciały z naszych włosów. Milkniemy w połowie zdania bez ratunku uśmiechnięci. Nasi ludzie nie umieją mówić z sobą. Złote gody Musieli kiedyś być odmienni, ogień i woda, różnić się gwałtownie, obrabowywać i obdarowywać w pożądaniu, napaści na niepodobieństwo. Objęci, przywłaszczali się i wywłaszczali tak długo, aż w ramionach zostało powietrze przeźroczyste po odlocie błyskawic. Pewnego dnia odpowiedź padła przed pytaniem. Którejś nocy odgadli wyraz swoich oczu po rodzaju milczenia, w ciemności. Spełza płeć, tleją tajemnice, w podobieństwie spotykają się różnice jak w bieli wszystkie kolory. Kto z nich jest podwojony, a kogo tu brak? Kto się uśmiecha dwoma uśmiechami? Czyj głos rozbrzmiewa na dwa głosy? W czyim potakiwaniu kiwają głowami? Czyim gestem podnoszą łyżeczki do ust? Kto z kogo tutaj skórę zdarł? Kto tutaj żyje, a kto zmarł wplątany w linie – czyjej dłoni? Pomału z zapatrzenia rodzą się bliźnięta. Zażyłość jest najdoskonalszą z matek – nie wyróżnia żadnego z dwojga swoich dziatek, które jest które, ledwie że pamięta. W dniu złotych godów, w uroczystym dniu jednakowo ujrzany gołąb siadł na oknie. Obóz głodowy pod Jasłem
Napisz to. Napisz. Zwykłym atramentem na zwykłym papierze: nie dano im jeść, wszyscy pomarli z głodu. Wszyscy. Ilu? To duża łąka. Ile trawy przypadło na jednego? Napisz: nie wiem. Historia zaokrągla szkielety do zera. Tysiąc i jeden to wciąż jeszcze tysiąc. Ten jeden, jakby go wcale nie było: płód urojony, kołyska próżna, elementarz otwarty dla nikogo, powietrze, które śmieje się, krzyczy i rośnie, schody dla pustki zbiegającej do ogrodu, miejsce niczyje w szeregu. Jesteśmy na tej łące, gdzie stało się ciałem. A ona milczy jak kupiony świadek. W słońcu. Zielona. Tam opodal las do żucia drewna, do picia spod kory – porcja widoku całodzienna, póki się nie oślepnie. W górze ptak, który po ustach przesuwał się cieniem pożywnych skrzydeł. Otwierały się szczęki, uderzał ząb o ząb. Nocą na niebie błyskał sierp i żął na śnione chleby. Nadlatywały ręce z poczerniałych ikon, z pustymi kielichami w palcach. Na rożnie kolczastego drutu chwiał się człowiek. Śpiewano z ziemią w ustach. Śliczną pie.ń o tym, że wojna trafia prosto w serce. Napisz, jaka tu cisza. Tak. Przypowieść Rybacy wyłowili z głębiny butelkę. Był w niej papier, a na nim takie były słowa: “Ludzie, ratujcie! Jestem tu. Ocean mnie wyrzucił na bezludną wyspę. Stoję na brzegu i czekam pomocy. Spieszcie się. Jestem tu!” – Brakuje daty. Pewnie już za późno. Butelka mogła długo pływać w morzu – powiedział rybak pierwszy. – I miejsce nie zostało oznaczone. Nawet ocean nie wiadomo który – powiedział rybak drugi. – Ani za późno, ani za daleko. Wszędzie jest wyspa Tu – powiedział rybak trzeci. Zrobiło się nieswojo, zapadło milczenie. Prawdy ogólne mają to do siebie. |