Ballada To ballada o zabitej, która nagle z krzesła wstała. Ułożona w dobrej wierze, napisana na papierze, Przy nie zasłoniętym oknie, w świetle lampy rzecz się miała. Każdy, kto chciał, widzieć mógł. Kiedy się zamknęły drzwi i zabójca zbiegł ze schodów, ona wstała tak jak żywi nagłą ciszą obudzeni. Ona wstała, rusza głową i twardymi jak z pierścionka oczami patrzy po kątach. Nie unosi się w powietrzu, ale po zwykłej podłodze, po skrzypiących deskach stąpa. Wszystkie po zabójcy ślady pali w piecu. Aż do szczętu fotografii, do imentu sznurowadła z dna szuflady. Ona nie jest uduszona. Ona nie jest zastrzelona. Niewidoczną śmierć poniosła. Może dawać znaki życia, płakać z różnych drobnych przyczyn, nawet krzyczeć z przerażenia na widok myszy. Tak wiele jest słabości i śmieszności nietrudnych do podrobienia. Ona wstała, jak się wstaje. Ona chodzi, jak się chodzi. Nawet śpiewa czesząc włosy, które rosną. Przy winie Spojrzał, dodał mi urody, a ja wzięłam ją jak swoją. Szczęśliwa, połknęłam gwiazdę. Pozwoliłam się wymyślić na podobieństwo odbicia w jego oczach. Tańczę, tańczę w zatrzęsieniu nagłych skrzydeł. Stół jest stołem, wino winem w kieliszku, co jest kieliszkiem i stoi stojąc na stole. A ja jestem urojona, urojona nie do wiary, urojona aż do krwi. Mówię mu, co chce: o mrówkach umierających z miłości pod gwiazdozbiorem dmuchawca. Przysięgam, że biała róża, pokropiona winem, śpiewa. Śmieję się, przechylam głowę ostrożnie, jakbym sprawdzała wynalazek. Tańczę, tańczę w zdumionej skórze, w objęciu, które mnie stwarza. Ewa z żebra, Wenus z piany, Minerwa z głowy Jowisza były bardziej rzeczywiste. Kiedy on nie patrzy na mnie, szukam swojego odbicia na ścianie. I widzę tylko gwóźdź, z którego zdjęto obraz. Kobiety Rubensa
Waligórzanki, żeńska fauna, jak łoskot beczek nagie. Gnieżdżą się w stratowanych łożach, śpią z otwartymi do piania ustami. Źrenice ich uciekły w głąb i penetrują do wnętrza gruczołów, z których się drożdże sączą w krew. Córy baroku. Tyje ciasto w dzieży, parują łaźnie, rumienią się wina, cwałują niebem prosięta obłoków, rżą trąby na fizyczny alarm. O rozdynione, o nadmierne i podwojone odrzuceniem szaty, i potrojone gwałtownością pozy tłuste dania miłosne! Ich chude siostry wstały wcześniej, zanim się rozwidniło na obrazie. I nikt nie widział, jak gęsiego szły po nie zamalowanej stronie płótna. Wygnanki stylu. Żebra przeliczone, ptasia natura stóp i dłoni. Na sterczących łopatkach próbują ulecieć. Trzynasty wiek dałby im złote tło. Dwudziesty – dałby ekran srebrny. Ten siedemnasty nic dla płaskich nie ma. Albowiem nawet niebo jest wypukłe, wypukli aniołowie i wypukły bóg – Febus wąsaty, który na spoconym rumaku wjeżdża do wrzącej alkowy. Koloratura Stoi pod peruczką drzewa, na wieczne rozsypanie śpiewa zgłoski po włosku, po srebrzystym i cienkim jak pajęcza wydzielina. Człowieka przez wysokie C kocha i zawsze kochać chce, dla niego w gardle ma lusterka, trzykrotnie słówek ćwiartki ćwierka i drobiąc grzanki do śmietanki karmi baranki z filiżanki filutka z filigranu. Ale czy dobrze słyszę? Biada! Czarny się fagot do niej skrada. Ciężka muzyka na kruczych brwiach porywa, łamie ją w pół ach – Basso Profondo, zmiłuj się, doremi mane thekel fares! Chcesz, żeby zmilkła? Uwieść ją w zimne kulisy świata? W krainę chronicznej chrypki? W Tartar kataru? Gdzie wiekuiste pochrząkiwanie? Gdzie poruszają się pyszczki rybie dusz nieszczęśliwych? Tam? O nie! O nie! W godzinie złej nie trzeba spadać z miny swej! Na włosie przesłyszanym w głos tylko się chwilkę chwieje los, tyle, by mogła oddech wziąć i echem się pod sufit wspiąć, gdzie wraca w kryształ vox humana i brzmi jak światłem zasiał. |