Sen Mój poległy, mój w proch obrócony, mój ziemia, przybrawszy postać, jaką ma na fotografii: z cieniem liścia na twarzy, z muszlą morską w ręce, wyrusza do mojego snu. Wędruje przez ciemności od nigdy zagasłe, przez pustki otworzone ku sobie na zawsze, przez siedem razy siedem razy siedem cisz. Zjawia się na wewnętrznej stronie moich powiek, na tym jednym jedynym dostępnym mu świecie. Bije mu serce przestrzelone. Zrywa się z włosów pierwszy wiatr. Zaczyna istnieć łąka między nami. Nadlatują niebiosa z chmurami i ptactwem, na horyzoncie cicho wybuchają góry i rzeka spływa w dół w poszukiwaniu morza. Już tak daleko widać, tak daleko, że dzień i noc stają się równoczesne, a wszystkie pory roku zaznawane naraz. Księżyc czterokwadrowy wachlarz rozpościera, wirują płatki śniegu razem z motylami i z kwitnącego drzewa spadają owoce. Zbliżamy się do siebie. Nie wiem, czy we łzach, i nie wiem, czy w uśmiechach. Jeszcze jeden krok i posłuchamy razem twojej muszli morskiej, jaki tam szum tysiącznych orkiestr, jaki tam nasz weselny marsz. Woda Kropla deszczu mi spadła na rękę, utoczona z Gangesu i Nilu, z wniebowziętego szronu na wąsikach foki, z wody rozbitych dzbanów w miastach Ys i Tyr. Na moim wskazującym palcu Morze Kaspijskie jest morzem otwartym, a Pacyfik potulnie wpływa do Rudawy tej samej, co fruwała chmurką nad Paryżem w roku siedemset sześćdziesiątym czwartym siódmego maja o trzeciej nad ranem. Nie starczy ust do wymówienia przelotnych imion twoich, wodo. Musiałabym cię nazwać we wszystkich językach wypowiadając naraz wszystkie samogłoski i jednocześnie milczeć – dla jeziora, które nie doczekało jakiejkolwiek nazwy i nie ma go na ziemi – jako i na niebie gwiazdy odbitej w nim. Ktoś tonął, ktoś o ciebie wołał umierając. Było to dawno i było to wczoraj. Domy gasiłaś, domy porywałaś jak drzewa, lasy jak miasta. Byłaś w chrzcielnicach i wannach kurtyzan. W pocałunkach, całunach. Gryząc kamienie, karmiąc tęcze. W pocie i rosie piramid, bzów. Jakie to lekkie w kropli deszczu. Jak delikatnie dotyka mnie świat. Cokolwiek kiedykolwiek gdziekolwiek się działo, spisane jest na wodzie babel. Streszczenie
Hiob, doświadczony na ciele i mieniu, złorzeczy doli ludzkiej. To wielka poezja. Przychodzą przyjaciele i rozdzierając szaty swe badają winę Hioba przed obliczem Pana. Hiob woła, że był sprawiedliwy. Hiob nie wie, czemu dosięgnął go Pan. Hiob nie chce mówić z nimi. Hiob chce mówić z Panem. Zjawia się Pan na wozie wichru. Przed otwartym do kości chwali dzieło swoje: niebiosa, morza, ziemię i zwierzęta. A osobliwie Behemota, a w szczególności Lewiatana, dumą napawające bestie. To wielka poezja. Hiob słucha – nie na temat mówi Pan, bo nie na temat pragnie mówić Pan. Pośpiesznie przeto korzy się przed Panem. Teraz wypadki następują szybko. Hiob odzyskuje osły i wielbłądy, woły i owce dwakroć przyczynione. Skóra obrasta wyszczerzoną czaszkę. I Hiob pozwala na to. Hiob się godzi. Hiob nie chce psuć arcydzieła. W rzece Heraklita W rzece Heraklita ryba łowi ryby, ryba ćwiartuje rybę ostrą rybą, ryba buduje rybę, ryba mieszka w rybie, ryba ucieka z oblężonej ryby. W rzece Heraklita ryba kocha rybę, twoje oczy – powiada – lśnią jak ryby w niebie, chcę płynąć razem z tobą do wspólnego morza, o najpiękniejsza z ławicy. W rzece Heraklita ryba wymyśliła rybę nad rybami, ryba klęka przed rybą, ryba śpiewa rybie, prosi rybę o lżejsze pływanie. W rzece Heraklita ja ryba pojedyncza, ja ryba odrębna (choćby od ryby drzewa i ryby kamienia) pisuję w poszczególnych chwilach małe ryby w łusce srebrnej tak krótko, że może to ciemność w zakłopotaniu mruga? Wiersz ku czci Był sobie raz. Wymyślił zero. W kraju niepewnym. Pod gwiazdą dziś może ciemną. Pomiędzy datami, na które któż przysięgnie. Bez imienia nawet spornego. Nie pozostawiając poniżej swego zera żadnej myśli złotej o życiu, które jest jak. Ani legendy, że dnia pewnego do zerwanej róży zero dopisał i związał ją w bukiet. Że kiedy miał umierać, odjechał w pustynię na stugarbnym wielbłądzie. Że zasnął w cieniu palmy pierwszeństwa. Że się zbudzi, kiedy już wszystko będzie przeliczone aż do ziarenka piasku. Cóż za człowiek. Szczeliną między faktem a zmyśleniem uszedł naszej uwagi. Odporny na każdy los. Strąca ze siebie każdą, jaką mu daję, postać. Cisza zrosła się nad nim, bez blizny po głosie. Nieobecność przybrała wygląd horyzontu. Zero pisze się samo. |