Pieta W miasteczku, gdzie urodził się bohater, obejrzeć pomnik, pochwalić, że duży, spłoszyć dwie kury z progu pustego muzeum, dowiedzieć się, gdzie mieszka matka, zapukać, pchnąć skrzypiące drzwi. Trzyma się prosto, czesze gładko, patrzy jasno. Powiedzieć, że się przyjechało z Polski. Pozdrowić. Pytać głośno i wyraźnie. Tak, bardzo go kochała. Tak, zawsze był taki. Tak, stała wtedy pod murem więzienia. Tak, słyszała tę salwę. Żałować, że nie wzięło się magnetofonu i aparatu filmowego. Tak, zna te przyrządy. W radiu czytała jego list ostatni. W telewizji śpiewała stare kołysanki. Raz nawet przedstawiała w kinie, aż do łez wpatrzona w jupitery. Tak, wzrusza ją pamięć. Tak, trochę jest zmęczona. Tak, to przejdzie. Wstać. Podziękować. Pożegnać się. Wyjść mijając w sieni kolejnych turystów. Niewinność Poczęta na materacu z ludzkich włosów. Gerda. Eryka. Może Margareta. Nie wie, naprawdę nie wie o tym nic. Ten rodzaj wiadomości nie nadaje się ani do udzielenia, ani do przyjęcia. Greckie Erynie są zbyt sprawiedliwe. Drażniłaby nas dzisiaj ich ptasia przesada. Irma. Brygida. Może Fryderyka. Ma lat dwadzieścia dwa albo niewiele więcej. Zna trzy języki obce konieczne w podróżach. Firma, w której pracuje, poleca na eksport najlepsze materace tylko z włókien sztucznych. Eksport zbliża narody. Berta. Ulryka, może Hildegarda. Piękna nie, ale wysoka i szczupła. Policzki, szyja, piersi, uda, brzuch w pełnym właśnie rozkwicie i blasku nowości. Radośnie bosa na plażach Europy rozpuszcza jasne włosy, długie aż do kolan. Nie radzę ścinać – powiedział jej fryzjer – raz ścięte, już tak bujnie nie odrosną nigdy. Proszę mi wierzyć. To jest rzecz sprawdzona tausend- und tausendmal. Wietnam Kobieto, jak się nazywasz? – Nie wiem. Kiedy się urodziłaś, skąd pochodzisz? – Nie wiem. Dlaczego wykopałaś sobie norę w ziemi? – Nie wiem. Odkąd się tu ukrywasz? – Nie wiem. Czemu ugryzłaś mnie w serdeczny palec? – Nie wiem. Czy wiesz, że nie zrobimy ci nic złego? – Nie wiem. Po czyjej jesteś stronie? – NIe wiem. Teraz jest wojna, musisz wybrać. – Nie wiem. Czy twoja wieś jeszcze istnieje? – Nie wiem. Czy to są twoje dzieci? – Tak. Pisane w hotelu
Kioto ma szczęście, szczęście i pałace, skrzydlate dachy, schodki w gamach. Sędziwe, a zalotne, kamienne, a żywe, drewniane, a tak jakby z nieba w ziemię rosło. Kioto jest miastem pięknym aż do łez. Prawdziwych łez pewnego pana, znawcy zabytków, miłośnika, który w rozstrzygającej chwili, przy zielonym stole zawołał, że jest przecież tyle gorszych miast – i rozpłakał się nagle na swoim krzesełku. Tak ocalało Kioto od Hiroszimy stanowczo piękniejsze. Ale to dawne dzieje. Nie mogę wiecznie myśleć tylko o tym ani pytać bez przerwy, co będzie, co będzie. Na co dzień wierzę w trwałość, w perspektywy historii. Nie potrafię gryźć jabłek w nieustannej grozie. Słyszę, że Prometeusz ten i ów chodzi w kasku strażackim i cieszy się z wnucząt. Pisząc te swoje wiersze zastanawiam się, co w nich, za ile lat wyda się śmieszne. Już tylko czasem ogarnia mnie strach. W podróży. W obcym mieście. Gdzie z cegły mur jak mur, wieża stara, bo stara, łupina tynku pod byle zbyć gzymsem, pudła mieszkalne nowych dzielnic, nic, drzewko bezradne. Co by tu robił ten wrażliwy pan, miłośnik, znawca. Pożal się z gipsu boże. Westchnij klasyku fabrycznym popiersiem. Już tylko czasem w mieście, jakich wiele. W pokoju hotelowym. Z widokiem na rynnę i z niemowlęcym krzykiem kota pod gwiazdami. W mieście, gdzie dużo ludzi, więcej niż na dzbanach, na filiżankach, spodkach, parawanach. W mieście, o którym wiem tę jedną rzecz, że to nie Kioto, nie Kioto na pewno. |