Pamięć nareszcie Pamięć nareszcie ma, czego szukała. Znalazła mi się matka, ujrzał mi się ojciec. Wyśniłam dla nich stół, dwa krzesła. Siedli. Byli mi znowu swoi i znowu mi żyli. Dwoma lampami twarzy o szarej godzinie błyśli jak Remrandtowi. Teraz dopiero mogę opowiedzieć, w ilu snach się tułali, w ilu zbiegowiskach spod kół ich wyciągałam, w ilu agoniach przez ile mi lecieli rąk. Odcięci – odrastali krzywo. Niedorzeczność zmuszała ich do maskarady. Cóż stąd, że to nie mogło ich poza mną boleć, jeśli bolało ich we mnie. Śniona gawiedź słyszała, jak wołałam mamo do czegoś, co skakało piszcząc na gałęzi. I był śmiech, że mam ojca z kokardą na głowie. Budziłam się ze wstydem. No i nareszcie. Pewnej zwykłej nocy, z pospolitego piątku na sobotę, tacy mi nagle przyszli, jakich chciałam. Śnili się, ale jakby ze snów wyzwoleni, posłuszni tylko sobie i niczemu już. W głębi obrazu zgasły wszystkie możliwości, przypadkom brakło koniecznego kształtu. Tylko oni jaśnieli piękni, bo podobni. Zdawali mi się długo, długo i szczęśliwie. Zbudziłam się. Otwarłam oczy. Dotknęłam świata jak rzeźbionej ramy. Pejzaż W pejzażu starego mistrza drzewa mają korzenie pod olejną farbą, ścieżka na pewno prowadzi do celu, sygnaturę z powagą zastępuje źdźbło, jest wiarygodna piąta po południu, maj delikatnie, ale stanowczo wstrzymany, więc i ja przystanęłam – ależ tak, drogi mój, to ja jestem ta niewiasta pod jesionem. Przyjrzyj się, jak daleko odeszłam od ciebie, jaki mam biały czepek i żółtą spódnicę, jak mocno trzymam koszyk, żeby nie wypaść z obrazu, jak paraduję sobie w cudzym losie i odpoczywam od żywych tajemnic. Choćbyś zawołał, nie usłyszę, a choćbym usłyszała, nie odwrócę się, a choćbym i zrobiła ten niemożliwy ruch, twoja twarz wyda mi się obca. Znam świat w promieniu sześciu mil. Znam zioła i zaklęcia na wszystkie boleści. Bóg jeszcze patrzy w czubek mojej głowy. Modlę się jeszcze o nienagłą śmierć. Wojna jest karą, a pokój nagrodą. Zawstydzające sny pochodzą od szatana. Mam oczywistą duszę jak śliwka ma pestkę. Nie znam zabawy w serce. Nie znam nagości ojca moich dzieci. Nie podejrzewam Pieśni nad pieśniami o pokreślony zawiły brudnopis. To, co pragnę powiedzieć, jest w gotowych zdaniach. Nie używam rozpaczy, bo to rzecz nie moja, a tylko powierzona mi na przechowanie. Choćbyś zabiegł mi drogę, choćbyś zajrzał w oczy, minę cię samym skrajem przepaści cieńszej niż włos. Na prawo jest mój dom, który znam dookoła razem z jego schodkami i wejściem do środka, gdzie dzieją się historie nie namalowane: kot skacze na ławę, słońce pada na cynowy dzban, za stołem siedzi kościsty mężczyzna i reperuje zegar. Album
Nikt w rodzinie nie umarł z miłości. Co tam było, to było, ale nic dla mitu. Romeowie gruźlicy? Julie dyfterytu? Niektórzy wręcz dożyli zgrzybiałej starości. Żadnej ofiary braku odpowiedzi na list pokropiony łzami! Zawsze w końcu zjawiali się sąsiedzi z różami i binoklami. Żadnego zaduszenia się w stylowej szafie, kiedy to raptem wraca mąż kochanki! Nikomu te sznurówki, mantylki, falbanki nie przeszkodziły wejść na fotografię. I nigdy w duszy piekielnego Boscha! I nigdy z pistoletem do ogrodu! (Konali z kulą w czaszce, ale z innego powodu i na polowych noszach.) Nawet ta, z ekstatycznym kokiem i oczami podkutymi jak po balu, odpłynęła wielkim krwotokiem nie do ciebie, danserze, i nie z żalu. Może ktoś, dawniej, przed dagerotypem – ale z tych, co w albumie, nikt, o ile wiem. Rozśmieszały się smutki, leciał dzień za dniem, a oni, pocieszeni, znikali na grypę. Śmiech Dziewczynka, którą byłam – znam ją, oczywiście. Mam kilka fotografii z jej krótkiego życia. Czuję wesołą litość dla paru wierszyków. Pamiętam kilka zdarzeń. Ale, żeby ten, co jest tu ze mną, roześmiał się i objął mnie, wspominam tylko jedną historyjkę: dziecinną miłość tej małej brzyduli. Opowiadam, jak kochała się w studencie, to znaczy chciała, żeby spojrzał na nią. Opowiadam, jak mu wybiegła naprzeciw z bandażem na zdrowej głowie, żeby chociaż, och, zapytał, co się stało. Zabawna mała. Skądże mogła wiedzieć, że nawet rozpacz przynosi korzyści, jeżeli dobrym trafem pożyje się dłużej. Dałabym jej na ciastko. Dałabym na kino. Idź sobie, nie mam czasu. No przecież widzisz, że światło zgaszone. Chyba rozumiesz, że zamknięte drzwi. Nie szarp za klamkę – ten, co się roześmiał, ten, co mnie objął, to nie jest twój student. Najlepiej, gdybyś wróciał, skąd przyszłaś. Nic ci nie jestem winna, Zwyczajna kobieta, która tylko wie, kiedy zdradzić cudzy sekret. Nie patrz tak na nas tymi swoimi oczami zanadto otwartymi, jak oczy umarłych. |