Dworzec Nieprzyjazd mój do miasta N. odbył się punktualnie. Zostałeś uprzedzony niewysłanym listem. Zdążyłeś nie przyjść w przewidzianej porze. Pociąg wjechał na peron trzeci. Wysiadło dużo ludzi. Uchodził w tłumie do wyjścia brak mojej osoby. Kilka kobiet zastąpiło mnie pośpiesznie w tym pośpiechu. Do jednej podbiegł ktoś nie znany mi, ale ona rozpoznała go natychmiast. Oboje wymienili nie nasz pocałunek, podczas czego zginęła nie moja walizka. Dworzec w mieście N. dobrze zdał egzamin z istnienia obiektywnego. Całość stała na swoim miejscu. Szczegóły poruszały się po wyznaczonych torach. Odbyło się nawet umówione spotkanie. Poza zasięgiem naszej obecności. W raju utraconym prawdopodobieństwa. Gdzie indziej. Gdzie indziej. Jak te słówka dźwięczą. Żywy Już tylko obejmujemy. Obejmujemy żywego. Susem już tylko serca umiejąc go dopaść. Ku zgorszeniu pajęczycy, krewnej naszej po kądzieli, on nie zostanie pożarty. Pozwalamy jego głowie, od wieków ułaskawionej, spocząć na naszym ramieniu. Z tysiąca bardzo splątanych powodów mamy w zwyczaju słuchać, jak oddycha. Wygwizdane z misterium. Rozbrojone ze zbrodni. Wydziedziczone z żeńskiej grozy. Czasem tylko paznokcie błysną, drasną, zgasną. Czy wiedzą, czy choć mogą się domyślić, jakiej fortuny są ostatnim srebrem? On już zapomniał uciekać przed nami. Nie zna, co to na karku wielooki strach. Wygląda, jakby ledwie zdołał się urodzić. Cały z nas. Cały nasz. Z błagalnym cieniem rzęsy na policzku. Z rzewnym strumykiem potu między łopatkami. Taki nam teraz jest i taki zaśnie. Ufny. W uścisku przedawnionej śmierci. Urodzony
Więc to jest jego matka. Ta mała kobieta. Szarooka sprawczyni. Łódka, w której przed laty przypłynął do brzegu. To z niej się wydobywał na świat, na niewieczność. Rodzicielka mężczyzny, z którym skaczę przez ogień. Więc to ona, ta jedyna, co go sobie nie wybrała gotowego, zupełnego. Sama go pochwyciła w znajomą mi skórę, przywiązała do kości ukrytych przede mną. Sama mu wypatrzyła jego szare oczy, jakimi spojrzał na mnie. Więc to ona, alfa jego. Dlaczego mi ją pokazał. Urodzony. Więc jednak i on urodzony. Urodzony jak wszyscy. Jak ja, która umrę. Syn prawdziwej kobiety. Przybysz z głębin ciała. Wędrowiec do omegi. Narażony na nieobecność swoją zewsząd, w każdej chwili. A jego głowa to jest głowa w mur ustępliwy do czasu. A jego ruchy to są uchylenia od powszechnego wyroku. Zrozumiałam, że uszedł już połowę drogi. Ale mi tego nie powiedział, nie. – To moja matka – powiedział mi tylko. Spis ludności Na wzgórzu, gdzie stała Troja, odkopano siedem miast. Siedem miast, o sześć za dużo jak na jedną epopeję. Co z nimi zrobić, co zrobić? Pękają heksametry, afabularna cegła wyziera ze szczelin, w ciszy filmu niemego obalone mury, zwęglone belki, zerwane ogniwa, dzbanki wypite do utraty dna, amulety płodności, pestki sadów i czaszki dotykalne jak jutrzejszy księżyc. Przybywa nam dawności, robi się w niej tłoczno, rozpychają się w dziejach dzicy lokatorzy, zastępy mięsa mieczowego, resztki orła-Hektora dorównujące mu męstwem, tysiące i tysiące poszczególnych twarzy, a każda pierwsza i ostatnia w czasie, a w każdej dwoje niebywałych oczu. Tak lekko było nic o tym nie wiedzieć, tak rzewnie, tak przestronnie. Co z nimi robić, co im dać? Jakiś wiek mało zaludniony do tej pory? Trochę uznania dla sztuki złotniczej? Za późno przecież na sąd ostateczny. My, trzy miliardy sędziów, mamy swoje sprawy, własne nieartykułowane rojowiska, dworce, trybuny sportowe, pochody, liczebne zagranice ulic, pięter, ścian. Mijamy się na wieczność w domach towarowych kupując nowy dzbanek. Homer pracuje w biurze statystycznym. Nikt nie wie, co robi w domu. |