Fotografia tłumu Na fotografii tłumu moja głowa siódma z kraja, a może czwarta na lewo albo dwudziesta od dołu; moja głowa nie wiem która, już nie jedna, nie jedyna, już podobna do podobnych, ni to kobieca, ni męska; znaki, które mi daje, to znaki szczególne żadne; może widzi ją Duch Czasu, ale się jej nie przygląda: moja głowa statystyczna, co spożywa stal i kable najspokojniej, najglobalniej; bez wstydu, że jakakolwiek, bez rozpaczy, że wymienna; jakbym wcale jej nie miała po swojemu i z osobna; jakby cmentarz odkopano pełen bezimiennych czaszek o niezłej zachowalności pomimo umieralności; jakby ona już tam była, moja głowa wszelka, cudza – gdzie, jeżeli coś wspomina, to chyba przyszłość głęboką. Odkrycie Wierzę w wielkie odkrycie. Wierzę w człowieka, który dokona odkrycia. Wierzę w przestrach człowieka, który dokona odkrycia. Wierzę w bladość jego twarzy, w mdłości, w zimny pot na wardze. Wierzę w spalenie notatek, w spalenie ich na popiół, w spalenie co do jednej. Wierzę w rozsypanie liczb, w rozsypanie ich bez żalu. Wierzę w pośpiech człowieka, w dokładność jego ruchów, w nieprzymuszoną wolę. Wierzę w stłuczenie tablic, w wylanie płynów, w zgaszenie promienia. Twierdzę, że to się uda i że nie będzie za późno, i rzecz rozegra się w nieobecności świadków. Nikt się nie dowie, jestem tego pewna, ani żona, ani ściana, nawet ptak, bo nuż wyśpiewa. Wierzę w nieprzyłożoną rękę, wierzę w złamaną karierę, wierzę w zaprzepaszczoną pracę wielu lat. Wierzę w sekret zabrany do grobu. Szybują mi te słowa ponad regułami. Nie szukają oparcia w jakichkolwiek przykładach. Moja wiara jest silna, ślepa i bez podstaw. Szkielet jaszczura Kochani Bracia, widzimy tutaj przykład złych proporcji: oto szkielet jaszczura piętrzy się przed nami – Drodzy Przyjaciele, na lewo ogon w jedną nieskończoność, na prawo szyja w drugą – Szanowni Towarzysze, pośrodku cztery łapy, co ugrzęzły w móle pod pagórem tułowia – Łaskawi Obywatele, przyroda się nie myli, ale lubi żarty: proszę zwrócić uwagę na tę śmieszną główkę – Panie, Panowie, taka główka niczego nie mogła przewidzieć i dlatego jest główką wymarłego gada – Czcigodni Zgromadzeni, za mało mózgu, za duży apetyt, więcej głupiego snu niż mądrej trwogi – Dostojni Goście, pod tym względem jesteśmy w dużo lepszej formie, życie jest piękne i ziemia jest nasza – Wyborni Delegaci, niebo gwiaździste nad myślącą trzciną, prawo moralne w niej – Prześwietna Komisjo, udało się raz i może tylko pod tym jednym słońcem – Naczelna Rado, jakie zręczne ręce, jakie wymowne usta, ile głowy na karku – Najwyższa Instancjo, cóż za odpowiedzialność na miejsce ogona – Pogoń
Wiem, że powita mnie cisza, a jednak. Nie wrzawa, nie fanfary, nie poklask, a jednak. Ani dzwony na trwogę, ani sama trwoga. Nie liczę nawet na listeczek suchy, cóż mówić o pałacach srebrnych i ogrodach, czcigodnych starcach, sprawiedliwych prawach, mądrości w kulach z kryształu, a jednak. Rozumiem, że nie po to chodzę po Księżycu, żeby szukać pierścionków, pogubionych wstążek. Oni wszystko zawczasu zabierają z sobą. Niczego, co by mogło świadczyć, że. Śmieci, gratów, obierków, szpargałów, okruszyn, odłamków, wiórków, stłuczków, ochłapów, rupieci. Ja, naturalnie, schylam się tylko po kamyk, z którego nie odczytam, dokąd się udali. Nie lubią mi zostawiać znaku. Są niezrównani w sztuce zacierania śladów. Od wieków znam ich talent do znikania w porę, ich boską nieuchwytność za rogi, za ogon, za rąbek szatki rozdętej w odlocie. Nigdy im włos nie spadnie z głowy, abym miał. Wszędzie o myśl chytrzejsi niż ja sam, zawsze o krok przede mną, nim dobiegnąć zdążę, wystawiany szyderczo na trudy pierwszeństwa. Nie ma ich, nigdy nie było, a jednak muszę to sobie raz po raz powtarzać, starać się nie być dzieckiem, któremu się zdaje. A to, co mi spod stóp tak nagle uskoczyło, nie uskoczyło daleko, bo przydeptane upadło, i choć wyrywa się jeszcze i wydaje ze siebie przeciągłe milczenie, to cień – nazbyt mój własny, bym czuł się u celu. |