Литмир - Электронная Библиотека

Zasnąłem szybko i w miarę jak tajałem w cieple wagonu, pogrążałem się w coraz przyjemniejszych marzeniach sennych. Obudziła mnie ręka wyciągnięta z ciemnego przedziału na korytarz i zapraszająca do wnętrza. Niechętnie i z pewnym lękiem wszedłem do przedziału. W przyćmionym świetle niebieskiej lampki z trudem rozróżniłem sześć drzemiących na siedząco kobiet. Ta, która mnie zaprosiła, obudziła delikatnym poszturchiwaniem swoje towarzyszki i po paru minutach piłem już na wyściełanej poduszkami ławce przedziału ocukrzoną herbatę z termosu, przegryzając ją chlebem z omastą. Moje gościnne towarzyszki podróży okazały się robotnicami moskiewskiej fabryki metalurgicznej, która wraz z przyczepionymi na platformach maszynami ewakuowała się w całości na Ural. Były dla mnie bardzo dobre i nie zapomnę im nigdy nie tyle tego, że ukrywały mnie aż do Swierdłowska na górnej półce przedziału i dzieliły się ze mną całym swoim skąpym jedzeniem, ale tego, że uszanowały we mnie człowieka, nie brzydząc się moimi zawszonymi łachami i znosząc mężnie fetor, jaki wydzielał się z mojego brudnego i gnijącego ciała. O pobycie w więzieniu i obozie wspomniałem tylko raz, ale umilkłem natychmiast, stropiony wyrazem strachu i nieufności w ich oczach. Rozmawialiśmy za to dużo o wojnie, o przygotowywanej ofensywie zimowej, o częściowej ewakuacji przemysłu wojennego z Moskwy, o okrucieństwach niemieckich na ziemiach okupowanych. Być może uległem wówczas sugestii, jaką stwarza zawsze okazana nieoczekiwanie życzliwość ludzka, lub padłem ofiarą osłabionej kontroli nerwów, rozluźnionych nagle po tylu bolesnych przeżyciach w bezpiecznym cieple przedziału, ale wydaje mi się, że nigdy już potem – nawet w armii polskiej w Rosji – nie zetknąłem się z taką szczerą i ujmującą licytacją patriotyzmu. Robotnice prześcigały się nawzajem w opowiadaniach na temat męstwa i poświęceń ludności oblężonej Moskwy, na temat własnej pracy, która trwała często z niewielkimi przerwami całe dnie i noce, na temat gotowości, z jaką porzuciły teraz domy i rodziny, by na wezwanie „prawitielstwa i partii” pospieszyć na Ural; niekłamany również był błysk nienawiści i zapału w ich oczach, gdy zapewniały, że nie zawahają się oddać życia, aby obronić własną ojczyznę przed najazdem niemieckim. Utkwiła mi szczególnie w pamięci jedna – młoda jeszcze dziewczyna w szóstym miesiącu ciąży, która przy każdym szarpnięciu wagonu skręcała się z bólu, a mówiąc kładła wychudłe i spracowane dłonie na pękatym brzuchu, jak zbiedzona wieśniaczka holenderska z wczesnych płócien Van Gogha. Do czego jest zdolny nieludzki wysiłek pracy sowieckiej, przekonałem się zresztą później. Trzeciego dnia pobytu w Swierdłowsku wybrałem się na samotną przechadzkę za miasto i w małej kotlinie ujrzałem robotnice moskiewskie, jak uwijały się bez rękawic przy maszynach, ustawionych na prowizorycznych rusztowaniach z belek. Padał gęsty śnieg, gdy robotnicy budowlani przybijali nad głowami swych towarzyszek pracy pierwsze dachówki do związanych naprędce stropów.

Większą część podróży przespałem jednak na siatce górnej półki i pamiętam tylko tyle, że pociąg zatrzymał się dłużej na dwóch stacjach: w Wiatce i w Permi.

30 stycznia przyjechałem do Swierdłowska. Tę datę podaję po raz pierwszy nie z pamięci, ale z notatnika. Był jeszcze jednym dowodem mojego szybkiego powrotu do zdrowia fakt, że natychmiast po przyjeździe do Swierdłowska przyszła mi ochota do pisania i za ostatnie kopiejki kupiłem sobie na stacji notes z ołówkiem.,,Miasto – odcyfrowuję w nim po siedmiu i pół latach ledwie czytelne, wytarte pismo – wygląda jak mapa warstwicowa z plasteliny. Stary Jekaterynburg jest przeważnie drewniany. Nawet w śródmieściu spotyka się parterowe domki ze śmiesznymi kopułkami i ciętymi w drzewie ornamentami – to architektura kupiectwa rosyjskiego. Dalej widać murowane gmachy fabryk z długimi kominami i murowane również cerkwie. Trzecia warstwa to Swierdłowsk nowoczesny – pospolite, ohydne domy, poobwieszane portretami Stalina i Lenina, malowidłami i łozungami. Miasto nie tyle żyje intensywnie, co przewala się z boku na bok jak ranne zwierzę, toczone przez ludzkie robactwo. Wojnę widać na każdym kroku. Tu żyje teraz przeszło dwa miliony tubylców, uciekinierów i ewakuowanych. Ogonki, ogonki. Twarze bardzo zmęczone. Na ulicy, gdzie zgrupowano instytucje oficjalne, wojewódzkie i wydziały narkomatów, chleba i zupy się nie wydaje – nie ma po co stać w ogonkach. Wojska niewiele, sporo natomiast nowobrańców w cywilu (łapciach), z karabinami na ramieniu. Widać na każdym kroku wysiłek organizacyjny, ale bez większych skutków. Miasto żyje samowolnie – kto się sam czegoś nie dobije, nic nie dostanie. Wieczorem nieco przyjemniej – ożywia się w tramwajach, ludno na ulicach. Swierdłowsk nie podlega obowiązkowi zaciemnienia”.

Nie wolno zapominać, że ten bezbarwny, ale dość – jak sądzę – wierny opis wyszedł spod ołówka człowieka niepiśmiennego od dwóch lat. Co w nim uderza, to pewna przesada (to „ranne zwierzę”!) tak typowa dla każdego młodego pisarza, który usiłuje chwytać rzeczy na gorąco. Gdybym próbował dziś wywołać ten sam obraz z pamięci, położyłbym większy nacisk na ludzi, a mniejszy na architekturę. Pamiętam więc robotników wracających wieczorem z fabryk i przystających pod megafonami ulicznymi dla wysłuchania ostatnich komunikatów wojennych. Twarze mieli ziemiste, nie ogolone, ledwie rozświetlone przygasłym wzrokiem. Słuchali w milczeniu, a potem rozchodzili się grupkami lub pojedynczo na wieczorną „politgramotę”. Przygarbione cienie topniały po chwili w szarzejącej zadymce śnieżnej jak szczury wodne, wypełzło o zmroku z przerębli na pękniętą krę. Niemy tłum przepychał się wolno przez zatkane gardziele ulic na place miejskie, rozpraszał się w ogonkach i nikł w oświetlonych drzwiach stołówek. Jedynie rozdzwonione tramwaje tworzyły żywszy kontrast z wielką gwiazdą pięcioramienną, zbudowaną z płonących żarówek na dachu jednego z narkomatów. Pamiętam żołnierzy w budionowskich pikiel-haubach, wyrąbujących rano na oblodzonej jezdni drogę dla czołgów; na klęczkach dźgali cierpliwie skorupę lodu ostrymi młoteczkami. Około południa ostry gwizdek u wylotu ulicy poderwał z chodnika wszystkich oficerów dozorujących. Po chwili w czystym i nasłonecznionym powietrzu przypłynął z oddali obłoczek perfum, a w ślad za nim pojawił się na jezdni generał sowiecki obwieszony orderami, w otoczeniu sztabu. Szedł wolno, roztrącając gwałtownymi kopnięciami buta klęczących żołnierzy. Pamiętam wspaniale uzbrojoną i wyekwipowaną dywizję syberyjską w białych kombinezonach z ptasich futerek i w futrzanych hełmach z otworami na oczy i usta, która w drodze z Dalekiego Wschodu na front leningradzki spędziła na dworcu w Swierdłowsku parę godzin. Żołnierze jedli na oczach zgłodniałego tłumu konserwy i suchary z białego chleba, lecz ani jeden nie podał nie dojedzonych resztek dłoniom drżącym z przejęcia i wyczekiwania. Pamiętam wreszcie żołnierza sowieckiego, który na skwerze przed dworcem swierdłowskim robił sobie fotografię pamiątkową dla rodziny i rozpostarłszy na piersi prawą dłoń – jak Balzac ze znanego dagerotypu – nie pozwolił fotografowi nacisnąć gumowej gruszki dopóty, dopóki nie wydobył na wierzch spod rękawa szynelu ogromnego zegarka ręcznego…

Pierwszego zaraz dnia po przyjeździe zamieszkałem na dworcu swierdłowskim wśród garstki Polaków, którzy uświadomili mnie szybko, że najbliższy pociąg do Czelabińska podstawią najwcześniej za dziesięć dni, że po zupę trzeba chodzić codziennie do unieruchomionego wagonu za torami, że z każdą samotną kobietą czekającą na pociąg można się przespać w rogu obok przechowalni, a o armii polskiej nikt w Swierdłowsku nie słyszał. Po południu wyszedłem do miasta szukać mieszkania Krugłowów. W wigilię zwolnienia z obozu w Jercewie jeden z więźniów w baraku „pieriesylnym” poprosił mnie, żebym – jeśli zahaczę w wędrówce na wolności o Swierdłowsk – odwiedził żonę i dwoje dzieci generała Krugłowa, który żyje dotąd w „łagpunkcie” Ostrownoje i po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej otrzymał dodatkowy wyrok zaoczny, zaokrąglający siedem pozostałych mu jeszcze do odsiedzenia lat do lat piętnastu. Misja nie była zbyt przyjemna, ale uczepiłem się tego adresu jak jedynego trwałego punktu oparcia na wolności. Na wąskiej uliczce, której nazwy już dziś nie pamiętam, odnalazłem brudną kamienicę czynszową, a w niej stara stróżka wskazała mi, prowadząc mnie przez podwórze i przyglądając mi się podejrzliwie, małe mieszkanko na parterze. Zastałem tylko 14-letnią Lidię Krugłowa, śliczną dziewczynę o czarnych, zamyślonych oczach, która siedziała przy stole nad stertą książek i zeszytów. Przyjęła mnie uprzejmie, a nawet z pewną radością, gdy się dowiedziała, że przyjeżdżam z obozu, w którym siedzi jej ojciec. Ciemny pokój zawalony był po sufit wypłowiałymi antykami, z jedynego okna, zasłoniętego po części zamiast szyb arkuszami dykty i naoliwionego papieru, sączyło się żółte światło przedwieczornej godziny. W mieszkaniu panował taki ziąb, że mała Krugłowa odrabiała lekcje w futerku narzuconym na ramiona, w filcowych walonkach i w wełnianych rękawiczkach bez palców. Umyłem się porządnie w kuchni po raz pierwszy od dwóch miesięcy. Czekając potem na Krugłową-matkę, odrabiałem długo z Lidką lekcje i zaprzyjaźniłem się z nią szybko nad mapami i zadaniami arytmetycznymi. Wieczorem wróciła matka. Była jeszcze bardzo piękna, mimo śladów zmęczenia i niedospania, i rogowych okularów, zza których spoglądały smoliste jak u Lidki oczy. Położyła na stole kilowy bochenek chleba i rzuciła pytające spojrzenie na córkę. Na wieść o tym, że przynoszę pozdrowienia od męża, odwołała mnie natychmiast do kuchni.

62
{"b":"100780","o":1}