Литмир - Электронная Библиотека

Z pagórka w pobliżu stacji widać było wieczorem obóz jak na dłoni. Z baraków unosiły się w górę pionowe słupy dymów, w oknach paliły się już światła i gdyby nie cztery sylwetki „bocianów”, siekące noc długimi nożami reflektorów, Jercewo mogłoby uchodzić za cichą osadę tartaczną, zażywającą szczęścia i odpoczynku po ciężkim dniu pracy. Wytężywszy dobrze słuch, można było bowiem usłyszeć brzęk łańcuchów i kołowrotków studziennych – znamię nie zamąconego niczym spokoju od niepamiętnych na ziemi czasów.

W Wołogdzie nasz pociąg wjechał na ślepy tor, a konduktor oświadczył spokojnie, że na razie podróż skończona. Niedaleko więc ujechałem i mogłem mieć słabą nadzieję, że dotrę w tym tempie przed wiosną do najbliższego oddziału wojsk polskich. Przyjechałem jednak na dworzec wołogodzki dość wcześnie, aby na gołej ziemi w olbrzymiej poczekalni zarezerwować sobie miejsce do spania. Mieszkało tu już od miesiąca kilkuset amnestionowanych więźniów, wśród których poza garstką Polaków większość stanowili małowyrokowi przestępcy pospolici, zwolnieni przedterminowo z obozów pracy jako „dobrowolcy”. W dzień wyganiano ich do miasta na żer, a w nocy hala dworcowa służyła na mocy rozporządzenia NKWD za dom noclegowy. Waham się zawsze, ilekroć próbuję opisać cztery noce spędzone w Wołogdzie, nie wierzę bo wiem, aby literatura mogła staczać się bezkarnie aż tak nisko, nie ponosząc żadnego uszczerbku jako sztuka nadawania ekspresji artystycznej rzeczom powszechnie znanym i odczuwanym. Dość więc będzie, jeśli powiem krótko, że spaliśmy obok siebie tylko na jednym boku – ugnieceni jak śledzie w beczce – a każda próba przedarcia się w nocy do najbliższego kibla kończyła się zazwyczaj czyjąś śmiercią. W żółtawozielonym świetle żarówek nocnych twarze śpiących, przedziurawione półotwartymi ustami, z których unosiły się wyziewy nieludzkiego smrodu, i owinięte w łachmany, wyglądały jak woskowe maski pośmiertne topielców. Pół biedy jeszcze, jeśli noga idącego trafiała na pierś, unoszoną niespokojnym oddechem snu – krótki jęk, podobny do nagłego udławienia się, ostrzegał, że należy ją usunąć nieco w bok; ale sam, niezupełnie jeszcze oprzytomniawszy po przebudzeniu się, stąpnąłem raz nieostrożnie na czyjąś głowę i z tylną nogą uwięzioną między sprasowanymi ciałami przechyliłem się całym ciałem do przodu, czując, jak pod ciężkim butem trzeszczy z chrzęstem elastyczna masa, a spod podeszwy tryska krwawa miazga. W chwilę potem zwymiotowałem do kibla, choć nie po to wcale tu przyszedłem. Codziennie rano wynoszono z poczekalni na ciężarówki około dziesięciu trupów, rozebranych już przez współtowarzyszy snu do naga.

O świcie wypędzano nas do miasta na żebry. Znalazłem sobie na przedmieściu małą uliczkę robotniczą, gdzie około południa siwa staruszka wzywała mnie skinieniem głowy – upewniwszy się przedtem, że nikt nie podgląda – do kuchni i częstowała kubkiem nie słodzonego odwaru z liści i kromką czerstwego chleba. Nie zamieniliśmy ze sobą nigdy ani słowa poza moim „spasibo” i jej „idi s Bogom”. Raz, błądząc bez celu po mieście, wyszedłem na maleńki placyk i odnalazłem w czerwonej kamienicy ekspozyturę Ludowego Komisariatu Wojny, coś w rodzaju biura werbunkowego dla ochotników. Tęgi kapitan przyjął mnie za biurkiem na tle olbrzymiej mapy ściennej Związku Sowieckiego, poczęstował uprzejmie papierosem i na pytanie, gdzie tworzy się armia polska, odpowiedział, że postąpiłbym znacznie rozsądniej, wstępując do Armii Czerwonej. Kiedy indziej znowu stanąłem przed sklepem w ogonku po chleb. Będę pamiętał przez całe życie scenę, jaka się tam rozegrała. Ranny żołnierz sowiecki, który stracił pod Leningradem prawą nogę, przytaszczył się na kulach do ogonka i zapytał grzecznie, czyby go nie wpuszczono do sklepu poza kolejką, bo wyszedł parę dni temu ze szpitala i nie potrafił jeszcze ustać zbyt długo na zdrowej nodze. Odpowiedział mu wrogi szmer i złośliwe uwagi, że nie ma się do czego spieszyć, skoro o jednej nodze i tak nie wróci już na front. W jego twarzy malowała się taka rozpacz, że oddałbym mu chętnie swój chleb, gdybym na dwóch chorych nogach miał najmniejszą choćby szansę doczekania się swojej kolejki. Tak oto pogarda dla uszkodzonego i wycofanego z obiegu mechanizmu ludzkiego przeniknęła również w dół i znieprawiła uczciwe w gruncie rzeczy serca. Wojna nie była w Wołogdzie, w styczniu 1942 roku, szczególnie popularna. W ogonkach sarkano na ograniczenia żywnościowe i chaotyczny pobór do wojska, który wiele rodzin ogołocił zupełnie z pracujących mężczyzn, a dwukrotnie nawet słyszałem ciche pytanie: „Kiedyż wreszcie przyjdą ci Niemcy?” Węzeł wołogodzki zakorkowany był transportami pogruchotanych mebli, instalacji fabrycznych i maszyn z Leningradu. We wszystkich większych gmachach publicznych biwakowali żołnierze, wycofani na krótki odpoczynek z frontu, i oni to obsiadali wieczorami mieszkania prywatne jak chmara zgłodniałego ptactwa, przygrywając smętnie na organkach i szukając gorączkowo wódki. Nie było więc na co czekać w Wołogdzie. Piątego dnia rano, zamiast iść jak zwykle do miasta, wyszedłem na tory i około południa uczepiłem się pociągu w nieznane, który przystanął na minutę w odległości kilometra od dworca wołogodzkiego.

W ciepłym i wygodnym wagonie przywitali mnie z pewnym zdziwieniem, ale bez słowa protestu, drzemiący oficerowie marynarki wojennej, którzy jechali służbowo z Archangielska nad Morze Czarne. Po raz pierwszy od wyjścia z obozu zetknąłem się, słuchając ich rozmów, z dyskretną falą patriotyzmu rosyjskiego. Nie musiała ona jednak być zbyt spontaniczna, bo po każdym „pobiedim”, nieodłącznym od najświeższych rewelacji na temat nowych pagonów i orderów, rozmawiający pogrążali się na powrót w drzemce, kryjąc oczy za obsuniętymi daszkami czapek. Po trzech godzinach jazdy konduktor wykrył mnie w przedziale i wysadził na maleńkiej stacyjce Buj.

W owym Buju los uśmiechnął się do mnie tak, jak tylko potrafi się uśmiechać do ludzi przywiedzionych na skraj rozpaczy. Noc przespałem na dworcu, a rano poszedłem zwiedzać miasteczko. Buj jest mieściną małą, lecz wcale ładną i ze swoją złoto-zieloną cerkiewką na rynku przypomina Sokółkę pod Grodnem. Wszedłem do niej zdumiony, że na próchniejących wrotach nie ma jak w Witebsku napisu „antirieligioznyj muziej”; w mrocznej i chłodnej nawie klęczały obok siebie trzy stare kobiety. Na dźwięk moich kroków podniosły głowy i wyszły szybko z cerkwi, nie patrząc na siebie i za siebie. Byłem widać za młody, aby nie budzić lęku i podejrzeń.

Dzień był słoneczny i mroźny, ale bez wiatru, na śniegu sypkim jak piasek kroki miały dźwięk pewny siebie, prawie radosny. Wyszedłem za miasto w puste pole, pobłądziłem w małych uliczkach, wróciłem na rynek; wszędzie zamknięte okiennice i ani żywej duszy. W pobliżu drewnianej remizy strażackiej znalazłem na śmietniku duży kawał czarnego chleba. Oskrobałem go z brudu i pleśni kozikiem obozowym i rozmoczywszy w śniegu, zjadłem łapczywie. W poczekalni stacyjnej było jeszcze ciągle pusto, ale ten poranny spacer dał mi tyle radości, że na widok samotnego zawiadowcy w czerwonej czapce, wystukującego w ciszy poranka złoconym młoteczkiem tajemnicze znaki na taśmie telegrafu, spod gruzów zrobaczywiałej pamięci wydobyła się po raz pierwszy od dwóch lat czepliwa fraza poetycka – pierwsza strofa Piotra Plaksina. Nie było więc ze mną tak źle, jeśli zaczynałem sobie przypominać wiersze.

Mój Piotr Płaksin ze stacji Buj gdzieś w wołogodzkim powiecie przyglądał mi się również spode łba od paru minut. Wreszcie podniósł się zza stołu, podszedł do mnie i zapytał, czybym nie wyładował wagonu podkładów kolejowych, który od tygodnia już stoi na bocznicy kolejowej z braku robotników w mieście, w zamian za talerz zupy i kilogram chleba. Gdybym nie zjadł przed godziną śniadania obok remizy strażackiej, zgodziłbym się bez chwili wahania. Teraz jednak ceniłem się wyżej. Zażądałem miejsca w najbliższym pociągu idącym do Swierdłowska. Płaksin wzruszył ramionami i wrócił do pracy. Po kwadransie targ zaczął się od nowa. Stanęło ostatecznie na tym, że dostanę zaraz talerz zupy na rozgrzewkę, a jeśli wydołam do wieczora, pojadę do Swierdłowska ekspresem z Moskwy, który o północy zatrzymuje się na minutę w Buju. Dokładnie o jedenastej w nocy przyszedłem z pokrwawionymi rękami i odmrożonymi nogami po zapłatę. Płaksin, który jak jego poprzednik ze stacji Chandra Unyńska miał najwidoczniej pewien sentyment do Polaków, dotrzymał słowa. Po północy siedziałem już skulony na korytarzu ciemnego wagonu pulmanowskiego, mknącego z Moskwy do Swierdłowska.

61
{"b":"100780","o":1}