* Wiktor Weintraub wspomina o nim w odbitce z „Tek historycznych” pt. Blaski i nędze dziejów życia prof. Tarlego.
Miałem dzięki Machapetianowi dozwolony wstęp do baraku technicznego o każdej porze dnia i nocy, toteż korzystałem z niego – nadużywając może nawet trochę praw gościnności – prawie co wieczór, tak bardzo byłem spragniony ludzkiej rozmowy, uprzejmych zwrotów grzecznościowych i tej szczególnej atmosfery sarkastycznego szyderstwa, nieodłącznej przecież od każdego większego skupiska inteligenckiego. Muszę tu bowiem dodać, że człowiek zmęczony upiornym absurdem życia sowieckiego mógł znaleźć chwilę wytchnienia i odprężenia nerwowego tylko w baraku technicznym. Jego mieszkańcy uważali wszystko to, co się z nimi i obok nich działo, za kiepski żart sceniczny, w którym bandyci grają rolę policjantów, a policjanci siedzą pod ścianami w kajdankach na rękach. Jedynie w antraktach głodu i wzmożonego terroru obozowego śmiechy w baraku cichły, ustępując miejsca niespokojnym szeptom kuluarowym na temat dalszego biegu tej nazbyt już długo trwającej tragifarsy. Nie bardzo więc mogłem się domyślić, o czym donoszą Struminej ci ludzie, z których każdy powiedział już swemu sąsiadowi na ucho tyle, ile trzeba, aby w normalnych warunkach na wolności zarobić bez trudu na drugi wyrok.
Tak oto, opisawszy już w tym opowiadaniu szachownicę i rozstawiwszy na niej figury, mogę nareszcie przystąpić do królewskiego gambitu. W upalny wieczór lipcowy siedzieliśmy nad szachami przy jednym stole – Loevenstein z Mironowem i ja z Weltmannem. W baraku było cicho, paru „iteerów” spało, Machapetian i Jerusalimskij pisali na kolanach listy, a Zyskind czytał książkę z nogami założonymi na półkę górnej pryczy. Weltmann ogrywał mnie zawsze niemiłosiernie, ale lubił ze mną grać dlatego, że jak każdy partacz obmyślałem na głos po niemiecku parę ruchów naprzód, co mu dawało złudzenie, że siedzi w niedzielę w swoim Kaffehausie i studiuje uważnie z przyjaciółmi kącik szachowy w „Wiener Zeitung”. Punktualnie o północy głośnik radiowy został włączony i zaczęły się „poslednije izwiestija”. Przerwaliśmy grę dopiero wtedy, gdy drzwi baraku otworzyły się z trzaskiem i na salę wtoczył się, czepiając się błądzącymi rękami prycz, młody technik, którego nazwiska już dzisiaj nie pamiętam. Spiker skończył właśnie odczytywanie rozkazu dziennego naczelnego dowództwa i przeszedł do komunikatów z frontu. Miał do zakomunikowania tylko tyle, że samoloty sowieckie strąciły trzydzieści pięć samolotów nieprzyjaciela, a piechota odbiła w brawurowym przeciwnatarciu dwie małe wioski na Ukrainie. Młody technik słuchał tego oparty o pionową belkę pryczy, z nogą założoną na nogę. Gdy głośnik został wyłączony, otrząsnął się jak topielec wyciągnięty z wody i z desperacką zawziętością pijaka krzyknął na cały głos:
– Ciekawe byłoby usłyszeć, ile naszych samolotów strącili Niemcy!
W baraku zapanowała taka cisza, że słyszałem przesunięcie figury na szachownicy „dwóch gorkistów” i szelest papieru listowego Machapetiana. Tylko Zyskind zamknął gwałtownie książkę, zeskoczył z pryczy i poszedł w noc. Młody technik odepchnął się silnie od belki i zwaliwszy się z łoskotem na ławkę obok naszego stołu, oparł rozkudłaną głowę na rękach. Z sąsiedniej szachownicy spadła od nagłego uderzenia łokci o stół jedna figura; podnosząc ją z ziemi, Mironow syknął cicho:
– Jak się, idioto, upijesz, to zatkaj sobie chustką gębę! Pijany podniósł na chwilę głowę i machnął lekceważąco ręką. Po kwadransie zabrało jego i Machapetiana dwóch oficerów z Trzeciego Oddziału.
Graliśmy dalej, jak gdyby nic nie zaszło, przerywając tylko na chwilę, aby wysłuchać sprawozdania Machapetiana, który łamiącym się głosem opowiedział nam, jak w obecności Zyskinda musiał potwierdzić i podpisać tekst słów wypowiedzianych przez oskarżonego. Około pierwszej wrócił Zyskind i nie patrząc nikomu w oczy, położył się w tej samej pozycji na pryczy, z twarzą zasłoniętą otwartą książką. Weltmann miał właśnie szachować po raz drugi, gdy za zoną rozległ się krótki wystrzał i utonął zaraz w wełnistych pakułach nocy. Spojrzałem na jego twarz z uczuciem duszności i mdłości: była zmięta, postarzała, skurczona strachem.
– Trybunał wojenny – szepnął cicho, trzymając w palcach za grzywę drewnianego konia, gotowego do skoku.
– Poddaję partię – rzekłem, roztrącając drżącą ręką figury na szachownicy.
Zyskind czytał nieporuszony, a nasi sąsiedzi grali dalej:
Loevenstein wiszący nad szachownicą jak drapieżny ptak, a Mironow rozparty na łokciach przystawionych do brzegu stołu, z głową wciśniętą głęboko w ramiona.
– Szach! – wykrzyknął tryumfalnie Loevenstein.
– Mój drogi, ja nie zauważyłem tego laufra – bronił się Mironow, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
– Otóż to. Właśnie dlatego – mat. Trzeba mieć oczy na właściwym miejscu, kiedy się gra w szachy.
Po czym odwrócił się w kierunku pryczy, na której leżał Zyskind, i przecierając chusteczką złote okulary, powiedział z ledwie dostrzegalnym błyskiem sarkazmu w mądrych oczach:
– Słyszeliście „poslednije izwiestija”, towarzyszu Zyskind? Z nas wszystkich tylko wy jedni macie szansę stanąć wkrótce w szeregach obrońców ojczyzny i… (tu przerwał) szczerze wam tego zazdroszczę. Co się zaś tyczy chorych z izolatora, to przyprowadźcie mi ich jutro do ambulatorium po apelu porannym.
Zyskind odchylił książkę i skinął głową na znak zgody.
Sianokosy
Droga na sianokosy wiodła obok bazy wąską i krętą ścieżką przez podmokłą porębę okalającą obóz, potem drewnianym torem przez młody zagajnik, znowu ścieżką przez trzy świeże poręby w pobliżu rozwalonej i butwiejącej szopy, która służyła kiedyś za skład narzędzi, skokami przez kilkadziesiąt podkładów na torfowisku i drewniany mostek nad strumieniem, kluczącym marszem przez wykroty w następnym zagajniku i wreszcie – na olbrzymią polanę, otoczoną nie tkniętym jeszcze lasem, gdzie nazajutrz po ustąpieniu śniegów podnosiła się ku słońcu szeroka i ostra trawa mokradłowa, sięgająca niskiemu człowiekowi do pasa.
Mój Boże, sianokosy! Czy mogłem był przypuszczać, gdy jako młody chłopiec uczyłem się dla zabawy kosić w Kieleckiem, że będę kiedyś zarabiał w ten sposób na życie… A przecież wspominam dziś ten okres ze wzruszeniem i radością, bo nigdy już potem nie zaznałem równie szczęśliwego, jeśli chodzi o intensywność i świeżość, przeżycia, które pisarze nazywają wewnętrznym zmartwychwstaniem. Od prawie roku wyszedłem po raz pierwszy tak daleko za zonę i jak niegdyś listków trawy na jedynym spacerze w więzieniu grodzieńskim, tak teraz dotykałem z bijącym sercem kwiatów, drzew i krzewów. Mimo że droga była ciężka i długa (po sześć kilometrów w każdą stronę), szedłem o świcie w brygadzie wyciągniętej gęsiego lekkim i sprężystym krokiem, a wieczorem wracałem do zony opalony, spracowany, nasycony powietrzem, jagodami i krajobrazem, przesiąknięty zapachem lasu i siana – jak giez chwiejący się na cienkich nóżkach, gdy się opije końską juchą.
Na czele brygady 57. stanął stary cieśla Ałganow, ten sam, który modlił się zawsze do późnej nocy na pryczy, człowiek cichy, spokojny, uczynny, rozkochany do szaleństwa w robocie gospodarskiej. Nie korzystał nigdy z przywilejów brygadierskich, lecz wpisawszy szybko na drewnianą deszczułkę nazwiska swoich podwładnych, chwytał za kosę, stawał razem z nami w szeregu i dopiero na godzinę przed końcem zaczynał obliczać równymi krokami wymiary skoszonych łanów, aby je przemnożyć wieczorem w baraku przez współczynniki norm. Obaj konwojenci drzemali najczęściej w dwóch kopkach siana na skrajach polany, tak że czasem widać było z daleka tylko srebrne iglice bagnetów, zatknięte na szczytach stogów obok zaostrzonych wierzchołków żerdzi umacniających i tradycyjnych gałązek zielonoczerwonej jarzębiny. Żyło nam się więc zacisznie i dobrze. Wychodziliśmy do pracy dość wcześnie, bo w zonie szarzało jeszcze, a na opałowym niebie dogasały ostatnie gwiazdy. Po godzinnym marszu niebo przybierało już kolor konchy z masy perłowej, błękitnoróżowej na obrzeżach, a białej w środku. Bywało, że wchodząc na polanę, płoszyliśmy stado pasących się łosi i długo jeszcze potem słyszeliśmy tętent ich racic, zarzucając z powrotem widłami na stogi rozwłóczone i stratowane siano. Raz nawet Ałganow pokazał nam na skraju lasu duże legowisko wymoszczone w mchu, na którym walały się kłaki sierści i grona nie dojedzonej jarzębiny, i przytknąwszy ostrożnie nos do parujących ekskrementów, upewniał nas, że jeszcze pół godziny temu barłożył się tu olbrzymi niedźwiedź archangielski. Ledwie wzeszło słońce za lasem, ustawialiśmy się na polanie jak do obławy i szerokimi zakosami kładliśmy falujące łany na boki, zostawiając za sobą długie szeregi skoszonej trawy, równe jak skiby świeżo zoranej ziemi. Około dziewiątej przerywaliśmy na kwadrans pracę; jedyna osełka wędrowała z rąk do rąk i szorstkim podbrzuszem ślizgała się łukowatymi zakolami po błyszczących w słońcu brzeszczotach kos. Z dźwiękiem gwizdka tartacznego w południe rozchodziliśmy się parami lub trójkami pod stogi siana i zjadłszy trochę ocalonego od wczoraj chleba z jagodami i jarzębiną, zasypialiśmy od razu snem tak kamiennym, że zrozpaczony Ałganow musiał nas budzić o pierwszej gwałtownymi szarpnięciami za nogi.