Zwykło się mówić, że „potrzeba jest matką wynalazków”, ale trzeba mi było aż dwóch miesięcy, aby się zorientować, że z mąki zmiecionej po wyładowaniu każdego wagonu można gotować papkę, która świetnie zakleja dziury w żołądku. Odtąd chodziliśmy na bazę z małymi blaszankami i w przerwie obiadowej, wystawiwszy przed stróżówką wartę, mieszaliśmy patykami na gorącej blasze lekarstwo na głód. W drugiej połowie maja udoskonaliłem tę technikę jeszcze bardziej i na pół godziny przed zakończeniem dziennej pracy i powrotem do zony miesiłem w kociołku duży kawał zaczynu, aby zaraz potem cienką i równą warstwą surowego ciasta oblepić w najciemniejszym rogu cerowni worków nagie piersi pani Olgi. Tak wywatowana, przechodziła ona obronną ręką przez wszystkie rewizje na wartowni, drżąc jedynie na myśl o dniu, w którym strażnik u wrót obozu, poprzestający wobec kobiet na pobieżnym tylko macaniu, zastąpiony zostanie przez ospowatą dozorczynię Nadieżdę Michajłownę. Spotykaliśmy się po zmroku w składzie starych ubrań, dzieląc ugotowane kluski na cztery równe części: jedną dla magazyniera szmaciarni za,,lokal”, jedną dla Dimki i dwie dla nas. Bywa, że i w obozie ziścić można najśmielsze sny.
Z Mostowicy nadchodziły tymczasem smutne wieści. Więźniowie przechodzący etapem przez „pieriesylnyj” opowiadali mi, że stary profesor umiera z głodu, nie myje się i nie goli, nie wychodzi z,,trupiarni” poza godzinami posiłku i żebrząc na pomoście przed kuchnią, dostaje często ataków obłędu głodowego. Z brudnego skrawka papieru, jaki pani Olga otrzymała od niego przez okazję na parę dni przed wybuchem wojny rosyjsko-niemieckiej, wyczytaliśmy jednak zdanie, z którego wynikało, że nie ze wszystkim jeszcze rozluźniły się władze jego umysłu.
„Skazy, pożałujsta, Gustawu Josifowiczu – pisał – czto ja ponimaju tiepier wielikolepno, kak choroszyj socriealist był Knut Gamsun”.
Krzyki nocne
My, ludzie bici – mówili – mamy odbite wnętrzności; oto dlaczego krzyczymy po nocach.
Dostojewski, Zapiski z martwego domu
Mimo że światło paliło się w barakach od zmroku do świtu, mieliśmy bardzo wyraźne poczucie zbliżającej się nocy.
Po pracy i zupie wieczornej więźniowie mieli jeszcze dwie do trzech godzin wytchnienia. Spędzali je różnie: jedni, przysiadłszy ze zwieszonymi nogami na pryczach, cerowali swoje znoszone ubrania obozowe lub pisali listy na drewnianych kuferkach; inni wybierali się w odwiedziny do znajomych; młodsi szli pod barak kobiecy; stachanowcy, którym przysługiwało prawo korzystania ze sklepiku obozowego, wyruszali doń, aby się upewnić, czy na pustych półkach w ciemnej izdebce nie pojawiła się przypadkiem końska kiełbasa – jedyny produkt, wystawiany w obozie na sprzedaż mniej więcej co trzy miesiące; chorzy przygotowywali się do wizyty w ambulatorium, a brygadierzy wypełniali w pośpiechu ostatnie wykazy dla „normirowszczika”. We wszystkich tych czynnościach jedna cecha była wspólna – naśladowały one niezdarnie i na swój sposób życie na wolności. Często dla bystrego obserwatora był to niby taniec cieni, zapożyczających gesty, odruchy i nawyki z dawnego życia, celebrujących tym gorliwiej samą formę, im mniej w niej było treści. Słyszało się niekiedy więźniów mówiących: „Zawsze grywałem po kolacji w warcaby” albo: „Moja zona skarżyła się zawsze, że zamiast spać, chodzę po cudzych kominkach. Ot, priwyczka kak priwyczka, została na całe życie”. Naśladownictwo wolności było, rzecz prosta, podświadome, ale bez niego życie w obozie byłoby nie do zniesienia, i nikt, kto wiedziony instynktem samozachowawczym bronił się w ten jedyny sposób przeciwko beznadziejności i rozpaczy, nie zastanawiał się, czy przebywa w świecie rzeczywistych zjawisk czy urojonych zjaw. Można się spierać, jak dalece ta postawa była jedynie naturalną formą zachowania się ludzi, którzy większą część swego życia spędzili na wolności, nie zaś sztucznym odruchem samoobronnym martwych za życia niewolników, lecz jedno pozostaje niewątpliwe: niepodobna zrozumieć niewoli, nie przykładając do niej najbardziej nawet skrzywionych i wypaczonych miar wolności.
Opis ten obejmuje zresztą jedynie nielicznych więźniów, którzy pogrążając się podobnie jak inni w topieli obozu, próbowali przecież wydobyć się z jej wirów i głębi rozpaczliwymi ruchami rąk. Większość bowiem – przerażająca większość, do której na początku i pod koniec pobytu w obozie i ja się zaliczałem – jeżeli schodziła z prycz po zjedzeniu zupy wieczornej, to chyba tylko po to, by dopełnić pustkę w żołądkach litrem wrzątku, który stał w rogu każdego baraku. Proces rozkładu był tu więc zdumiewający: lenistwo i przymusowa ociężałość przyspieszały śmierć, a nienaturalne ożywienie oddalało ją na czas trudny do przewidzenia. Można było być pewnym, że więzień, który tonąc nie tylko nie uczynił najmniejszego ruchu, ale przeciwnie, lał w siebie w przystępie szału głodowego bezużyteczny balast wrzątku, pójdzie którejś nocy na dno jak kamień, a nazajutrz świt wyrzuci na mieliznę pryczy jego obrzękłe i monstrualnie wzdęte zwłoki. Jeżeli omijała go śmierć podobna do pęknięcia nadmuchanego pęcherza, puchł stopniowo, potem wracał na krótko do siebie, by wreszcie lec w,,trupiarni” obok takich samych jak on szkieletów ludzkich obciągniętych skórą. Ciekawe, że koleje życia obozowego więźniów, którzy przed śmiercią bronili się pewną minimalną choćby ruchliwością, były wręcz odwrotne; zachowawszy przez parę lat stosunkowo dobrą kondycję fizyczną, zaczynali pewnego dnia gwałtownie puchnąć i umierali na ogół z obrzęku głodowego w chwili, gdy znużone serce nie było już w stanie dostawić krwi na tak wydłużonych arteriach komunikacyjnych.
W każdym razie w warunkach życia i pracy, jakie dane były więźniom w obozie, najskromniejsza nawet dyscyplina wypoczynku wymagała ogromnych wysiłków woli lub takich pokus, które byłyby silniejsze od śmiertelnego zmęczenia po jedenastogodzinnej pracy o głodzie. Dla większości więźniów powrót do zony i tak bardzo przez cały dzień upragnione spoczęcie na pryczy były złudną i samobójczą formą wzmocnienia organizmu.
Wieczorem barak, opustoszały w kilku zaledwie miejscach, przedstawiał osobliwy widok. Na niektórych pryczach więźniowie leżeli bez ruchu, zdjąwszy tylko buty, i wpatrywali się bezmyślnie w swoich sąsiadów z przeciwka, oszczędzając sobie najmniejszego nawet poruszenia ręką lub nogą; na innych tworzyły się małe grupki rozmawiających w bezładnych pozycjach półleżących i one to nadawały barakowi charakter szpitala, gdzie nawet w godzinach wolnych od zabiegów lekarskich mówi się tylko bardzo przyciszonym szeptem; goście z innych baraków zbierali się na ogół albo przy piecu, albo na pryczach swych gospodarzy i jako jedyni więźniowie w pełni ubrani wyglądali jak ludzie zdrowi, odwiedzający chorych znajomych. Palące się bez przerwy światło kilku żarówek zaostrzało ten obraz w sposób realistyczny, ale bynajmniej nie niesamowity. Było w nim coś ze spokoju, z ulgi, z parującego zmęczenia i ze smutku przymusowego odosobnienia. Atmosfera baraku zdawała się mieć w sobie pocieszający akcent prowizorium. Błyski ognia palącego się na kominku odbijały się matowymi refleksami w taflach szyb – białych od wewnątrz, a krystalicznie czarnych od zewnątrz. Patrząc od drzwi, można było spiętrzone na pryczach łachy wziąć za porzucone w nieładzie posłania, a onuce, suszące się na glinianym okapie pieca i na sznurkach przewieszonych między pionowymi belkami stropów, za świeżo wypraną bieliznę. Nie wygląd baraku był więc straszny. Straszny był wygląd jego mieszkańców, gdy się od drzwi szło coraz dalej w głąb i chwytało po drodze spojrzenia, w których cień śmierci – jak w szpitalach dla nieuleczalnie chorych – rozwijał się już do lotu na skrzydłach nocy. Gdyż więźniowie, którzy po powrocie do zony rzadko schodzili z prycz, mieli bardzo wyraźne poczucie zbliżającej się nocy i oczekiwanie na nią liczyli przyspieszonym biciem serca.
Pamiętam, jak pierwszego wieczoru po przyjeździe do obozu wróciłem jeszcze na chwilę z ambulatorium do baraku i przystanąłem zdumiony wyrazem twarzy starca, który siedział przy piecyku do połowy rozebrany i żelaznym prętem grzebał w ognisku. Jego pomarszczone, zwiotczałe policzki opadały niemal na wyliniałą miotełkę brody, odsłaniając ogromne, rozjarzone oczy szaleńca. Nie potrafię już dziś dokładnie powiedzieć, jaki był ich wyraz, ale teraz nawet nie mogę się obronić przed uczuciem, że patrzyłem w oczy człowieka martwego za życia, człowieka, który wie, że umarł już dawno, choć jego wyschnięte serce tłucze się jeszcze ciągle w pustym worku ciała. Była w nich nie rozpacz zbliżającej się śmierci, ale beznadziejność trwającego na przekór wszystkiemu życia. Dobrze jest mówić o nadziei tym, którzy oczekują czegoś od przyszłości; ale jak natchnąć nią człowieka zbyt słabego, aby położyć kres swoim cierpieniom własną ręką? Jak przekonać o tym jedynym przywileju wolnej woli w niewoli człowieka z gruntu religijnego, który nawet w swych błaganiach o błogosławieństwo śmierci oczekuje jej jak najwyższego daru nieba? Wszystko się skończyło, wszystko pękło, pozostała jedynie najstraszliwsza tortura życia w próżni, a przecież ta ręka, przeznaczona, zdawałoby się, do tego, by uciszyć niepotrzebne bicie serca, rzuca nagle pogrzebacz i kreśli jak ognistym mieczem szeroki znak krzyża od zmarszczonego czoła poprzez obrośniętą pierś do fałdów brzucha, podwiązanych cienkim rzemieniem. Jest istotnie w życiu niektórych więźniów coś nieodgadnionego i wstrząsającego; zdają się mieć ostatnią nadzieję, że zabije ich w końcu beznadziejność, i zadręczając się w milczeniu tym nieludzkim cierpieniem, wykrzesują zeń nikłą iskierkę nadziei, jaką daje myśl o śmierci. Religijność ich nie jest więc religijnością ludzi, którzy wierzą w mistyczne odkupienie dusz strudzonych wędrówką ziemską, ale wdzięcznością dla religii, głoszącej wieczne odpoczywanie. Są to religijni samobójcy, Chrystusowi czciciele śmierci, wierzący w wyzwoleńczą potęgę grobu, a nie w życie pozagrobowe. Śmierć urasta w ich pojęciu do rozmiarów najwyższego dobra, na które jedynie warto czekać, gdy już od dawna wszystko inne zawiodło. Może dlatego, że kładą na jej błogosławioną obietnicę tak przejmujący akcent, łatwiej zrozumieć ich nienawiść do życia. Więźniowie o martwych i płonących niesamowitym blaskiem oczach nienawidzą siebie i innych tylko za to, że wbrew najskrytszym nadziejom ciągle jeszcze żyją. „Powinniśmy umrzeć – słyszałem ich niejednokrotnie mówiących – my, gnój ludzki, powinniśmy umrzeć dla własnego dobra i bożej chwały”.