Poznałem potem nieco bliżej tego człowieka. Stary góral czeczeński (mały, autonomiczny rejon na Kaukazie) pracował na bazie przy wybiórce kartofli. Raz jeden tylko, gdy mu podarowałem kawałek solonej,,treski”, opowiedział mi trochę o sobie, przyglądając mi się nieufnie spod krzaczastych brwi spojrzeniem, które w świetle dnia zmieniało się z szalonego na dzikie. Do reszty otoczenia, nie wyłączając najbliższych sąsiadów na pryczy, odnosił się wrogo.
Kolektywizacja pozbawiła go niewielkiego gospodarstwa na stokach Kaukazu – kilku morgów ornej ziemi i pastwiska. Aresztowano go w roku 1936, gdy odmówił wydania worka pszenicy i zabiwszy dwa barany z kolektywnego stada, które powierzono jego opiece, zakopał poćwiartowane mięso w ziemi. Rodzinę, złożoną z żony i trojga dzieci, zesłano w niewiadomym kierunku i nigdy już nie dowiedział się o jej losie. Na śledztwie z uporem odmawiał wskazania kryjówki i wydania pszenicy. Skatowano go tak, że jeszcze w roku 1941 miał na całym ciele sine plamy, ale uroiwszy sobie, że jest to jedyna, na jaką go stać, forma zemsty za zniszczenie całego życia, nie wykrztusił z siebie do końca ani słowa. Po ostatnim przesłuchaniu odniesiono go nieprzytomnego do celi, a w kilka dni później – gdy już było jasne, że raczej umrze, niż powie, gdzie ukrył mizerną resztkę swego własnego niegdyś dobytku – odesłano go z wyrokiem 15-letnim najpierw do Kotłasu, a w roku 1939 do Kargopola.
– Co mi zostało – pytał – poza śmiercią? Rodziny nie mam, do kołchozu nie pójdę, bo jestem za stary, gór już nigdy nie zobaczę… Modlę się codziennie o rychłą śmierć.
Istotnie, co wieczór stary Czeczeniec zjadał swoją zupę, grzebał chwilę w ognisku żelaznym prętem, ukrywszy czasem zaczerwienioną od żaru twarz w żylastych dłoniach, właził z powrotem na pryczę, zmawiał krótką modlitwę i zasypiał. I dziwna rzecz: właśnie on, który był,,człowiekiem bitym”, „miał odbite wnętrzności”, nie krzyczał nigdy po nocach; niekiedy tylko jęknął cicho z bólu, przewracając się z boku na bok, lub majaczył szeptem przez sen o śmierci i Bogu…
Nie o takich jednak jak on więźniach myślałem, zaczynając ten rozdział. Myślałem o tych, którzy się boją śmierci i w których oczach ten lęk odmalowuje się wieczorem jako lęk przed nocą. Dopiero pod koniec pobytu w obozie uświadomiłem sobie lepiej, z jakich uczuć składała się ta codzienna agonia oczekiwania.
Więzień przychodzący po pracy do zony miał pewność, że z każdym dniem swego pobytu w obozie przeskakuje zdrowiem i wytrzymałością fizyczną całe lata i zbliża się do śmierci z szybkością, wyłączającą świadomość umierania. Śmierć – w obozie właśnie dlatego, że łamała brutalnie prawa czasu, że groziła nieustannie, a uderzała znienacka i nieoczekiwanie – nabierała metafizycznej nieobliczalności, stawała poza czasem naszego życia, wyłamywała się z rytmu naszego biologicznego istnienia. Więzień szedł do ambulatorium i dowiadywał się, że mu nic nie jest; czuł jednak, że jeśli nie jest chory na chorobę, która ma swą określoną nazwę i objawy, to przecież oddycha z trudem, robi pod siebie, płacze bez powodu, gdy jest przez chwilę sam, dotyka drżącymi rękami serca ściśniętego w kleszczach bólu, potyka się i upada na równej drodze, puchnie w zastraszający sposób, odpędza na próżno sprzed oczu ogniste płaty. Na zupełne wycieńczenie organizmu nie ma niestety innego lekarstwa poza lepszym i obfitszym jedzeniem lub długim wypoczynkiem;
ambulatorium zaś nie było kuchnią, a do,,trupiarni” odsyłało się tylko więźniów z nieuleczalną wadą serca, gruźlicą, pelagrą w ostatnich stadiach i ostrą awitaminozą połączoną z owrzodzeniem całego ciała. Była to więc może przesada, ale każdy więzień zasypiał codziennie z myślą, że śmierć zaskoczy go właśnie tej nocy we śnie. Bał się tego zaskoczenia. Bał się umrzeć, nie wiedząc, kiedy, jak i na co umiera.
Drugim motywem naszego lęku przed śmiercią, ukrytą w rojeniach wyobraźni za czarną zasłoną nocy, było to, co w normalnych warunkach osłabia na ogół jej przerażającą fascynację – wspólność. Każdego z nas porażała świadomość, że tuż obok leżą ludzie tak samo bezbronni i wystawieni na podstępny cios wroga. Czemu tak było – nie umiem powiedzieć. Przypuszczalnie dzieliła nas wszystkich ta bezradność. Można, poczuwszy nagle dławiący uścisk śmierci na gardle, wzywać na pomoc ludzi zdrowych, ale jak poruszyć serca, które z głuchym łomotem dobijają się rozpaczliwie do wrót wschodzącego dnia, nie płosząc ich i nie paraliżując znienacka daremnym krzykiem? Defoe opisuje w Journal of the Plague Year ludzi omijających się nawzajem z obawy przed dżumą. Robiliśmy to samo, ale bez równie oczywistych powodów. Można by prawie uwierzyć, przyglądając się nam nocą w baraku, że śmierć jest zaraźliwa. Baliśmy się zarazić nią innych, nosząc już przecież za skórą jej zaczątki. Była to czysta gra pozorów, ale tak silna i przekonywająca, że z nastaniem nocy każdy więzień krył się na parę godzin w twardej skorupie snu, jak gdyby nawet' najcichszym westchnieniem nie chciał przypominać o swoim istnieniu śmierci, skradającej się na sąsiedniej pryczy. Każdy z nas postępował tak samo, ale każdy też z przerażeniem chyba myślał, że jest współtwórcą i zarazem ofiarą tego milczącego porozumienia zadżumionych. I trudno powiedzieć, czy większy ból sprawiała nam myśl, że nie wytrąci nas nigdy z letargu samozachowawczego krzyk konających towarzyszy, czy świadomość, że nikt nie usłyszy również naszego wołania o pomoc. Był to najjaskrawszy zapewne, jaki dane mi było w życiu oglądać, przykład solidarności w egoizmie. Nigdy się o tych sprawach głośno nie mówiło, ale nie było w baraku więźnia, który by z goryczą i niepokojem nie wspomniał chwili, gdy bez najmniejszego drgnienia i spod przymrużonych powiek śledził zwłoki wynoszone w nocy z baraku.
Śmierć w obozie była straszna także i przez swoją anonimowość. Nie wiedzieliśmy, gdzie się grzebie umarłych i czy po śmierci więźnia spisuje się najlapidarniejszy choćby akt zejścia. W czasie pobytu w szpitalu widziałem dwukrotnie przez okno przylegające do drutów ogrodzenia sanie, wywożące zwłoki za zonę. Wyjechały na drogę prowadzącą do tartaku, a potem skręciły nagle w lewo, na rzadko uczęszczaną ścieżkę, którą przed laty wydeptały pierwsze brygady „lesorubów”, i znikły na skraju horyzontu, oderwawszy się jak zdmuchnięta wiatrem plamka od białej płaszczyzny śniegu, by utonąć w bladoniebieskiej ścianie lasu. Tu kończył się zasięg mojego wzroku i tu również zamykała się dla nas wszystkich szczelnie granica pomiędzy życiem a śmiercią. Ten samotny i smutny kondukt pogrzebowy zdążał prawdopodobnie ku jakiejś opuszczonej porębie leśnej, której położenia nie znał w obozie nikt prócz niemego woźnicy. Próbowaliśmy go nieraz wybadać, gdzie ukryto nasz więzienny cmentarz, ale nieszczęsny Ukrainiec wzruszał tylko ramionami, kiwał smętnie głową i krztusząc się z wysiłku, dobywał ze ściśniętego gardła kilka niezrozumiałych dźwięków. Ci, co znali lepiej jego mowę, twierdzili, że ma na myśli leśniczówkę, zbudowaną parę lat temu w miejscu, gdzie kończyła się pierwsza droga obozowa. Nie wydawało nam się to jednak prawdopodobne choćby dlatego, że zimą żadna łopata nie ruszyłaby tam zamarzniętej ziemi, a latem rozmokła polana pękała jak nagrzany owoc kasztanu, wciągając coraz głębiej w bagniste czeluście zawalony domek, obnażone korzenie drzew i drewniany tor dla samochodów. Świadomość, że nikt nigdy nie dowie się o ich śmierci i o tym, gdzie ich pochowano, była dla więźniów jedną z największych tortur psychicznych. Można być człowiekiem niereligijnym, nie wierzyć w życie pozagrobowe, ale trudno pogodzić się z myślą, że raz na zawsze wymazany zostanie jedyny materialny ślad, który przedłuża istnienie ludzkie i nadaje mu wyrazistą trwałość w pamięci ludzkiej. Ta forma lęku przed śmiercią, lub raczej przed zupełnym unicestwieniem, przybierała z biegiem lat u niektórych więźniów charakter dręczącej obsesji. Powstawały ciche układy wielostronne, które w razie uratowania się jednego z uczestników nakładały nań obowiązek powiadomienia rodzin na wolności o dacie śmierci i przybliżonym miejscu pochowania reszty, na ścianach baraków pojawiały się wydrapane w tynku nazwiska więźniów, które pozostali przy życiu towarzysze mieli uzupełniać we właściwym czasie krzyżykami i datami, każdy więzień przestrzegał dokładnie regularnych odstępów w korespondencji z rodziną, aby nagła przerwa mogła dać przybliżone pojęcie o dniu jego śmierci. Wszystko to jednak nie było w stanie stłumić naszego niepokoju na myśl o tym, że obóz sowiecki pozbawił miliony swych ofiar jedynego przywileju, jaki dany jest każdej śmierci – jawności – i jedynego pragnienia, jakie odczuwa podświadomie każdy człowiek – przetrwania w pamięci innych.