Литмир - Электронная Библиотека

Młodsi więźniowie przeżywali przed spotkaniem z żonami dodatkowe, i bynajmniej w stosunku do najbliższych towarzyszy na pryczy nie intymne, wzruszenia seksualne. Lata ciężkiej pracy i głodu podkopały w nich siły męskie i teraz przed zbliżeniem z prawie obcą kobietą odczuwali oprócz nieśmiałego podniecenia bezsilną rozpacz i gniew. Parę razy zdarzyło mi się słyszeć przechwałki męskie po widzeniach, ale na ogół były to sprawy wstydliwe i przez wszystkich szanowane milczeniem. Nawet wśród „urków” odzywały się pomruki oburzenia, ilekroć konwojent, który w czasie nocnej zmiany urozmaicał sobie na wartowni czas podsłuchiwaniem odgłosów za cienkim przepierzeniem Domu Swidanij, spowiadał się przed brygadą ze śmiechem ze swoich poufnych spostrzeżeń. I dziwna rzecz: w zonie panowało wyuzdanie seksualne, kobiety traktowało się jak prostytutki, miłość jak spacer do wychodka, a ciężarne dziewczęta z baraku matek witało się drwinami – ale Dom Swidanij ostał się w tym morzu brudu, poniżenia i cynizmu niby jedyna przystań takiego życia uczuciowego, jakiego pamięć przechowała się w obozie z wolności. Pamiętam, jaką radość przeżywaliśmy wszyscy, gdy do jednego z więźniów przyszedł list o urodzeniu się dziecka, poczętego w czasie widzenia. Gdyby nam to dziecko oddano, byłoby ono naszym wspólnym dzieckiem, karmilibyśmy je, odejmując sobie od ust, podawalibyśmy je sobie z rąk do rąk, choć mieliśmy przecież pod dostatkiem własnych bękartów, poczętych na pryczach – w zonie. I to właśnie było najważniejsze: że w zonie, a nie w Domu Swidanij – z wolną kobietą, na czystej pościeli… W ten sposób bowiem życie nas, ludzi martwych i zapomnianych, zaczepiało się cieniutką nicią o wolność, wydobywało się przez wąską szczelinę z trumny, której wieko ciążyło nam niekiedy bardziej niż wszystkie cierpienia fizyczne.

Cóż jeszcze mógłbym dodać o Domu Swidanij? Chyba to tylko, że jako cudzoziemiec nie oczekiwałem nigdy na nikogo i może dlatego te moje zapiski o towarzyszach więziennych, w których radościach i smutkach uczestniczyłem jedynie mimo woli, tak są rzeczowe i aż do bólu obojętne.

Zmartwychwstanie

Szpital był w obozie czymś w rodzaju przystani dla rozbitków. Mało było więźniów, którzy by, przechodząc obok masywnego baraku o dużych oknach, nie wzdychali w myślach: gdybyż tak na dwa, trzy tygodnie do szpitala! W czystym łóżku, w widnej sali, z doglądającą troskliwie siostrą, z uprzejmym lekarzem, ze współtowarzyszami więziennymi, którzy spoglądają na siebie inaczej niż w baraku: po ludzku, współczująco… Te dwa lub trzy tygodnie powrotu do człowieczeństwa mogły przywrócić każdemu z nas na chwilę jeszcze przed śmiercią poczucie własnej godności. Pragnęliśmy ich, marzyliśmy o nich przy pracy i po nocach. Nie chodziło tu nawet w gruncie rzeczy tyle o odpoczynek, co o przelotny i nietrwały powrót do dawnych wyobrażeń o życiu i ludziach. Jak do Domu Swidanij więzień wybierał się do szpitala, żeby się przejrzeć w zwierciadle przeszłości. I jak z Domu Swidanij powracał zeń do baraku bardziej złamany niż odrodzony.

Cena bowiem, jaką wypadało zapłacić za ten krótki powrót do normalności, była zbyt wysoka. Istnieje szereg podań na temat szaleńców, którzy życiem przypłacili pokusę ujrzenia choćby na okamgnienie absolutnego piękna;

pragnienie, pchające ich do podpisania tego samobójczego cyrografu, zwykliśmy uważać za źródło nieustannego postępu ludzkości. Przy zmniejszonych odpowiednio wymiarach i wymaganiach życia w obozie więźniowie, ważący się uchylić zasłony okrywającej ich dawne pojęcie o świecie, byli na pewien sposób podobni do swoich legendarnych poprzedników. Płacili natomiast za to krótkotrwałe zmartwychwstanie jeszcze bardziej dojmującym i bolesnym doznaniem powolnej śmierci, do której wracali, przestąpiwszy po skreśleniu z listy chorych próg szpitala. Ci, którym dane było umrzeć w szpitalu – a nie w „trupiarni”, na pryczy w baraku lub przy pracy – należeli na pewno do najszczęśliwszych; gdyż ujrzeli raz jeszcze lepsze oblicze świata przed ostatecznym odejściem w zaświaty.

Życie w obozie jest możliwe tylko wówczas, jeśli w umyśle i wspomnieniach więźnia ulegną zupełnemu zatarciu miary porównawcze z wolności. Nie co innego też oznacza popularne wśród starych więźniów powiedzenie, którym utarło się pocieszać nowo przybyłych skazańców:

„Niczego, priwykniesz”. Więzień, który całkowicie,,przywykł” – po prostu prawie wszystko zapomniał. Nie pamięta, jak kiedyś myślał, co czuł, kogo i za co kochał, czego nie lubił, a do czego był przywiązany. W praktyce tacy więźniowie nie istnieją w ogóle. Ale zdarza się spotkać w obozach ludzi, którzy po kilkuletnim pobycie za drutami nauczyli się trzymać na uwięzi wspomnienia lepiej niż zwierzęce odruchy. Ten instynktowny akt samoobrony zamienia się z czasem w żelazną dyscyplinę, odgradzającą przeszłość od teraźniejszości nieprzekraczalną granicą. Większość więźniów nie potrafi jej się poddać i szuka ratunku we wspomnieniach jak w narkotykach. Ci zaś, co rzekomo „nie pamiętają”, są silniejsi i słabsi zarazem. Silniejsi, bo przywykają istotnie do praw życia obozowego, uważając je bezwiednie za naturalne i normalne;

słabsi, bo lada rysa w tym pancerzu, lada pretekst, przemawiający nieco żywiej do wyobraźni, powoduje napór zdławionych wspomnień tak silny, że nic już nie jest w stanie go powstrzymać. Wybuchają nagle, opadają mózg, serce i ciało tym gwałtowniej, im głębiej były zepchnięte w mroczne lochy niepamięci.

Ludziom prostym życie w obozie przychodziło nieco łatwiej, uważali je bowiem za ostateczne dno swej niełatwej i przedtem egzystencji i z pewną pokorą w sercach czekali na nagrodę za cierpliwość w cierpieniu. Ludzie inteligentni jednak, obdarzeni żywszą wyobraźnią, bogatsi w doświadczenia, byli na ogół zawsze bardziej niecierpliwi i jeśli nie potrafili się uzbroić w odrobinę bodaj cynizmu, oddawali się na pastwę wspomnień ze związanymi rękami i nogami. Jest rzeczą niezmiernie charakterystyczną, że „kułacy” i recydywiści pospolici raczej niechętnie szli do szpitala, przekładając nadeń parę dni zwolnienia w baraku – jak gdyby powstrzymywała ich przed tym krokiem nieświadoma obawa, że raz ujrzawszy coś, co mogło przypominać wolność, nie potrafią już nigdy więcej wrócić do niewoli. Ale szpital był prawdziwą ucieczką dla wszystkich, którzy wbrew podszeptom instynktu nie chcieli zapomnieć. Witali chorobę z radością, a wracając ze szpitala do baraków, twarze mieli ściągnięte i skurczone bólem; jak ludzie, których oderwano siłą od szczeliny w murze sięgającej w przeszłość, a poprzez przeszłość w zwodniczą nadzieję przyszłości.

Szpital mieścił się w jedynym obok Domu Swidanij baraku, który zbudowany i utrzymany był nie gorzej niż domy ludzi wolnych w pobliskim Jercewie. Z szerokiego korytarza wchodziło się po obu stronach do izb przeznaczonych dla chorych; w każdej z nich były dwa okna i stało co najwyżej osiem łóżek. Wszędzie panowała wzorowa czystość, tym bardziej niezwykła, że oglądało ją się, mając świeżo w pamięci brud w barakach. Gdyby nie legowiska na korytarzu, na których chorzy czekali czasem parę dni i nocy na zwolnienie się łóżka, nasz szpital nie różniłby się niczym od skromnych, ale starannie utrzymanych szpitalików w prowincjonalnych miastach europejskich. W małym pokoiku pośrodku korytarza mieściła się dyżurka dla lekarzy obozowych i sióstr, a w dwóch oszklonych szafach pod ścianami przechowywano lekarstwa i instrumenty lekarskie. W wypadkach nagłych duży stół w dyżurce używany był również jako stół operacyjny.

Nominalnym kierownikiem szpitala był wolny lekarz z Jercewa, który co drugi dzień przychodził do zony na przegląd chorych i ambulatorium. Troje lekarzy obozowych – Loevenstein, zruszczony Polak Zabielski i Tatiana Pawłowna – podlegało mu bez odwołania we wszystkich sprawach spornych. Wolny lekarz nie zajmował się zwolnieniami więźniów w ambulatorium i odsyłaniem ich do szpitala, śledził natomiast przebieg leczenia i miał decydujący głos, gdy chodziło o wypisanie chorego ze szpitala. To wystarczyło jako rodzaj kontroli i środka zapobiegawczego przeciwko ewentualnym nadużyciom lekarzy obozowych, którzy jako więźniowie mogli teoretycznie używać swoich uprawnień dla ulżenia doli współtowarzyszy więziennych. W praktyce jednak każdy lekarz obozowy przestrzegał bardzo ściśle przepisów więziennych, pamiętając, że najmniejsze uchybienie grozi mu odesłaniem na ogólne roboty. Chorych wolno było kierować do szpitala przy temperaturze powyżej 39 stopni, a zwalniać przy temperaturze powyżej 38 – nie licząc nieszczęśliwych wypadków i okaleczeń przy pracy. Największe możliwości naruszenia przepisów więziennych istniały przy zwalnianiu chorych od pracy, lecz i tu nawet lekarze obozowi bali się donosów swoich „asystentów” (tak zwanych „lekpomów”), których jedyną kwalifikacją do otrzymania tego stanowiska były bardzo często zażyłe stosunki z Trzecim Oddziałem, a niejednokrotnie także i samych chorych, których Trzeci Oddział używał niekiedy do wypróbowania lojalności lekarzy obozowych. Zawsze lepiej było przesadzić in minus niż in plus. Więzień, który mimo przepisowej temperatury nie otrzymał zwolnienia, nie obciążał lekarza w najmniejszym stopniu; więzień natomiast, który gorączkując niezbyt wysoko, został z polecenia lekarza w zonie, mógł skończyć raz na zawsze jego karierę lekarską w obozie. Wytłumaczenie tej zasady było bardzo proste i na swój sposób nie pozbawione rozsądku: w przekonaniu władz obozowych byłoby nonsensem wkraczać w życie więźniów tam, gdzie mogliby sobie nawzajem szkodzić, ale nie należało dopuścić do tego, aby mogli sobie nawzajem pomagać; nie pozbawione rozsądku przy założeniu, że w niewoli ludzie mają na ogół tendencję pomagania sobie raczej niż szkodzenia. Niestety, to założenie nie działało w obozach sowieckich. Poza tym prawodawstwo obozowe przewidywało pewien maksymalnie dopuszczalny procent zwolnionych z pracy (zdaje się, że 5%), którego nie wolno było pod żadnym pozorem przekroczyć. Bywały wypadki, że lekarz obozowy zwalniał ciężej chorych, a wysyłał do pracy lżej chorych, obiecując tym ostatnim rekompensatę w przyszłości, byle tylko liczba zwolnionych nie została zakwestionowana na wartowni.

26
{"b":"100780","o":1}