Wieczorem nasz konwój dotarł do Drugiej Aleksiejewki. Obóz karny w Aleksiejewce podzielony jest na dwie części. W jednej części, tak zwanej wolnej zonie, więźniowie żyją normalnie we wspólnych barakach. W drugiej, tak zwanej izolacyjnej, która odgrodzona jest wysokim parkanem i drutami, przebywają brygady karne. Skierowano nas oczywiście do zony izolacyjnej.
Rano, gdy wypędzono nas do pracy, miałem możność bliższego zorientowania się w warunkach życia w Aleksiejewce. Mimo dotkliwego mrozu więźniowie byli zupełnie niemal bosi i obdarci i ledwie się poruszali z wycieńczenia. Na moich oczach dwóch więźniów upadło i skonało przy bramie. Zgodnie z życzeniem komendanta obozu, Soroki, wychodzącym do pracy przygrywała harmonia. Pierwszego od razu dnia zmarło w naszej brygadzie przy pracy trzech więźniów. W zonie izolacyjnej silniejsi mordowali bezkarnie słabszych i zabierali im chleb. Po dwóch tygodniach udało mi się uzyskać zezwolenie na przeniesienie się do wolnej zony. Ta część mojej historii może was już mniej interesować. Wystarczy może, jeśli powiem, że w wolnej zonie znalazłem barak zamieszkany wyłącznie przez 123 więźniów polskich. Któregoś dnia postanowiliśmy wszyscy nie wychodzić do pracy, żądając zwolnienia z obozu w myśl amnestii. Cała ta historia z amnestią była w dziejach obozów sowieckich czymś tak bez precedensu, że Soroka zamiast – jak to zazwyczaj w takich wypadkach robił – posłać do baraku oddział żołnierzy z lekkim karabinem maszynowym i powystrzelać jego mieszkańców co do jednego, odesłał nas pospiesznie do Kruglicy. Stamtąd mnie jedynego posłano pod koniec września etapem do Jercewa. O reszcie nic nie wiem. Wierzcie mi – zakończył swą opowieść B., a głos załamał mu się z przejęcia – wracałem do Jercewa jak do domu”.
Trupiarnia płynęła wolno ku swemu przeznaczeniu. W styczniu zacząłem powtórnie puchnąć i coraz rzadziej schodziłem z pryczy, jedząc tylko to, co mi przynosił Dimka. Nie czułem jednak głodu. Leżałem całymi dniami bez ruchu na pryczy, doświadczając największej łaski, jaka może być dana człowiekowi umierającemu – łaski wspomnień. Śniło mi się najczęściej (gdyż był to właściwie półsen), że późnym wieczorem wracam ze stacji w Kieleckiem do domu. I choć była już noc, widziałem dokładnie, jak gdyby w czarnym świetle, najpierw piaszczystą drogę obok toru, potem zagajnik, dużą polanę z opustoszałą willą, strumień obok wzgórza, na którym w czasie poprzedniej wojny chowano zabite konie artyleryjskie, i wreszcie drogę prowadzącą nad nasz stary, zarośnięty szuwarami staw. Schodziłem ku płytkiej rzeczce, przeskakiwałem parę kamieni i groblą wysadzaną wysokimi olchami szedłem wolno w kierunku domu. Wieczór był chłodny, ale wysuszony całodziennym upałem, księżyc w pełni wisiał nad naszym starym młynem jak błyszczący dukat, oparłszy się lekko o iglicę piorunochronu, od strony łąk dolatywał krzyk dzikich kaczek i plusk żerujących karpi. W pobliżu dwóch modrzewi, które w mojej dziecinnej wyobraźni były niegdyś miejscem spotkań duchów przywalonych w dzień wielkim kamieniem młyńskim, poczułem dawny lęk i począłem biec. Otworzyłem ostrożnie furtkę ogródka i wspiąłem się na występ muru pod oknem; przy stole siedział ojciec, nasza gospodyni, obie siostry, brat z żoną i jej córką. Pukałem w szybę i w chwili, kiedy zrywali się wszyscy od stołu, aby mnie po tylu latach powitać, budziłem się na pryczy płacząc, z rękami przyciśniętymi kurczowo do serca. Ten sen wracał tak dokładnie i niezawodnie, że znalazłem nową radość w oczekiwaniu nań, w pokornym przywoływaniu go, gdy w baraku zaczynało już szarzeć.
Ale zanim dobiła do ostatniej przystani. Trupiarnia przeszła jeszcze przez niejedną burzę. Któregoś wieczoru stary „kołchoźnik” z okolic Kaługi zlazł z pryczy i bijąc z całej siły w pusty kociołek, zapowiedział nam „koniec wszystkich cierpień” – własne swoje nadejście, „Chrystusa w łachmanach więźnia”. Przywitany śmiechem, stanął twarzą do prycz, a plecami do pieca i przyglądał nam się chwilę – groźny, wyniosły, prawie wspaniały z otwartymi szeroko ramionami i zaciętą twarzą szaleńca – po czym odwrócił się błyskawicznie i runął w ogień. Poparzonego zabrano go jeszcze tegoż wieczoru do szpitala.
Kiedy indziej Sadowski, który od paru dni z nikim nie rozmawiał, ustawił stół w poprzek baraku, usiadł przy nim jak za biurkiem i wykrzykując jakieś obce nazwiska, dorzucał do każdego przerażający w swej monotonii i zaciekłości rozkaz: TO JEST REWOLUCJA! RASSTRIELAT! POD STIENKU! POD STIENKU! Trwało to wszystko nie dłużej niż kwadrans, ale może dlatego, że był moim przyjacielem, ten upiorny krzyk, w którym zawarł całe swoje życie – od przeszłości poprzez teraźniejszość aż po przyszłość – utkwił mi najgłębiej w pamięci jako ostatni akord mojego pobytu w Trupiarni.
Ural 1942
19 stycznia 1942 roku wieczorem podoficer Trzeciego Oddziału z kartką w ręku przypomniał sobie nareszcie o moim istnieniu. Nazajutrz rano żegnało mnie obok wartowni tylko dwoje przyjaciół – Dimka i pani Olga – gdyż z moimi polskimi towarzyszami pożegnałem się wcześniej. Sadowski, którego obudziłem w „trupiarni”, aby mu powiedzieć „do widzenia”, spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem i zakląwszy ordynarnie, nakrył z powrotem głowę śmierdzącym buszłatem; od miesiąca gorączkował i wszystkie potrzeby fizjologiczne załatwiał, nie ruszając się z pryczy. Dimka zwlókł się z barłogu, przyodział czystą koszulę (w której koniecznie chciał być pochowany) i powłócząc drewnianą protezą, prowadził mnie pod rękę na wartownię. „Synok – powtarzał trzęsącymi się wargami – synok, sczastliwoj żyzni. Nam uże gibiel, my uże bywszyje ludi, no ty jeszcze mołodoj, synok, tiebie swoboda połagajetsia”. Pani Olga, która wychudła i sczerniała od czasu, kiedy ją posłano do ładowania drzewa na birży, nie mogła powstrzymać łez. Było mi strasznie. Dante nie wiedział, że nie ma na świecie cierpienia większego, niż doznawać szczęścia na oczach nieszczęśliwych, jeść w obecności głodnych. Ucałowałem ich w milczeniu. Z baraku wybiegł jeszcze stary Ałganow (był to pierwszy w nowym roku „wychodnej dień”) i odciągnąwszy mnie na bok, poprosił, abym mu wrzucił na wolności kartkę pocztową do rodziny. Za zoną ruszyłem wolno – nareszcie po dwóch latach bez konwoju – do Drugiego Oddziału, gdzie przygotowano dla mnie dokumenty. Na zakręcie drogi odwróciłem się jeszcze raz, aby ogarnąć obóz ostatnim spojrzeniem. Dimka machał mi z daleka drewnianym kijem, a pani Olga wracała zmęczonym krokiem do baraku kobiecego.
W Drugim Oddziale przedłożono mi spis miejscowości, do których mogłem dostać bilet i prawo pobytu. O wojsku polskim nie było mowy. Ugrzeczniony oficer NKWD nie wiedział rzekomo, gdzie się ono znajduje, a gdyby nawet wiedział, to i tak na nic by się to nie zdało, bo najdalszy promień trasy zwolnieniowej z obozów kargopolskich sięgał tylko do Uralu. Wybrałem na chybił trafił Złatoust pod Czelabińskiem, ale nigdy doń nie dojechałem. Duże miasta – takie jak Swierdłowsk lub Czelabińsk – były jako „reżymnyje goroda” zamknięte dla więźniów zwolnionych z obozów pracy.
Na stacji w Jercewie dowiedziałem się, że najbliższy pociąg do Wołogdy odjedzie nazajutrz o świcie. Znalazłem więc sobie ciepłe legowisko w poczekalni pod piecem i dotykając ciągle szeleszczących dokumentów i kartki Ałganowa na piersi, ruszyłem na zwiedzanie miejsc, które dawniej obserwowałem z daleka, przez druty. Wstyd powiedzieć, ale kartki Ałganowa nie wrzuciłem nigdy i gdy piszę te słowa, leży ona przede mną na stole. W promieniu kilkuset kilometrów od obozu bałem się panicznie zbliżyć do każdej napotkanej skrzynki pocztowej, jak gdyby sparaliżowany myślą, że za współudział w tym przestępstwie mogę wrócić do Jercewa, a za Uralem zapomniałem o niej na śmierć w nieprzytomnym pościgu za wojskiem. Biedny, zacny Ałganow! Długo pewnie, modląc się nocą na pryczy, nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że ta kartka oddana w tak pewne, zdawałoby się, ręce nie dotarła do adresata. Dziś czytam ją jak dokument wyciągnięty z butelki, którą na bezpieczny brzeg wyrzuciła burzliwa fala. Adresowana jest do żony w Kazachstanie, mimo że Ałganow pochodził znad Wołgi, z czego wnoszę, że po aresztowaniu starego cieśli jego rodzinę zesłano do Azji. W tekście, poza licznymi pozdrowieniami dla wszystkich bliższych i dalszych krewnych, których imiona opatrzone są nieodmiennie zwrotem „mnogo uważajemyj”, znajduję tylko jedno zdanie, usprawiedliwiające próbę ominięcia cenzury obozowej: „ja poka żyw i zdorow”. Szczerze wątpię, czy można je jeszcze uważać za aktualne po pięciu latach, jakie zostały Ałganowowi do odsiedzenia.