Mimo że młodszy i na pierwszy rzut oka silniejszy, Gorcew zachowywał się tak, jak gdyby zdrętwiał i nie umiał się bronić. Dopiero po paru chwilach oprzytomniał, kopnął napastnika kolanem w brzuch i zwalił się wraz z nim z pryczy na podłogę. Oparłszy się rękami o najbliższą ławkę, z twarzą przekrzywioną nieprzytomnym strachem, podniósł się z ziemi i zaczął biec w kierunku wyjścia z baraku. Zastąpiło mu drogę paru „nacmenów” z kąta obok drzwi. Odwrócił się – z tyłu stała jego własna brygada, przyglądając mu się wrogo. Napastnik szedł teraz ku niemu z żelaznym prętem, wetkniętym mu do ręki przez kogoś z górnej pryczy. Równocześnie pierścień z obu stron zaczął się zacieśniać. Gorcew otworzył usta do krzyku, ale w tej samej chwili od strony „nacmenów” dosięgła jego głowy drewniana pokrywa od cebrzyka. Zwalił się na ziemię, brocząc krwią. Resztkami sił podniósł się na kolana, spojrzał na zbliżających się wolno więźniów i krzyknął rozdzierającym głosem:
– Zabiją, striełok, zabiją!… Dimka zwlókł się ze swojej pryczy, wystukując w ciszy kroki protezą, podszedł do drzwi baraku i zamknął je na zasuwę. Z górnej pryczy spadł na Gorcewa rozpostarty buszłat, a zaraz potem posypały się na jego głowę wściekłe razy żelaznego pręta. Zrzucił z siebie buszłat i zataczając się jak pijany, runął w kierunku własnej brygady. Nadział się na wyciągniętą pięść i odskoczywszy jak gumowa piłka, potoczył się dalej, chwiejąc się na nogach i wymiotując krwią. Podawali go sobie z rąk do rąk, aż wreszcie zupełnie już bezwładny obsunął się na ziemię, objąwszy instynktownie głowę rękami i zasłoniwszy kolanami brzuch. Leżał tak chwilę skurczony, zmięty i ociekający krwią jak wypluta szmata. Paru więźniów podeszło doń, trącając go butami. Nie ruszał się.
– Żyje? – zapytał ten, który go zdemaskował. – Sledowatiel z charkowskiego więzienia, bratcy. Czestnych ludzi bił tak, że by ich własne matki nie poznały. Ach, swołocz – zawodził żałośnie.
Dimka podszedł do leżącego z wiadrem chwoi i wylał mu je na głowę, Gorcew poruszył się, westchnął ciężko i znowu zesztywniał.
– Żyje – powiedział brygadier lesorubów – ale niedługo pożyje.
Nazajutrz rano Gorcew podniósł się ze swego miejsca, zmył z twarzy zakrzepłe plastry krwi i powlókł się do ambulatorium. Dostał jeden dzień zwolnienia. Poszedł znowu za zonę i wrócił z niczym. Teraz było jasne. Trzeci Oddział ofiarował więźniom jednego ze swoich dawnych ludzi. Zaczęła się niezwykła gra, w której prześladowcy zawarli milczące porozumienie z prześladowanymi.
Po tym odkryciu Gorcewowi przydzielono w brygadzie leśnej najcięższą pracę: walenie jodeł „łuczkiem”. Dla człowieka nienawykłego do pracy fizycznej w ogóle, a do pracy w lesie szczególnie, jest to pewna śmierć, jeśli go się przynajmniej raz dziennie nie zmienia i nie odsyła do palenia gałęzi. Ale Gorcewa nie zmieniano. Piłował codziennie jedenaście godzin, upadając wielokrotnie ze zmęczenia, łapiąc jak topielec powietrze, plując coraz częściej krwią, nacierając sobie rozpaloną twarz śniegiem. Ilekroć się buntował i ciskał desperackim ruchem piłę na bok, brygadier podchodził do niego i mówił spokojnie: „Wracaj do pracy, Gorcew, bo cię skończymy w baraku”. Wracał więc. Więźniowie przyglądali się jego torturom z tym większą przyjemnością, im dłużej trwały. Mogli go rzeczywiście skończyć w ciągu jednego wieczoru – teraz, gdy mieli już pozwolenie z góry. Ale chcieli za wszelką cenę przedłużyć jego śmierć w nieskończoność, chcieli, by poznał dokładnie to, do czego sam niegdyś posyłał tysiące ludzi.
Gorcew próbował jeszcze walczyć, choć musiał już przecież wiedzieć, że jego walka jest równie daremna, jak daremna była niegdyś walka jego ofiar na śledztwie. Poszedł do lekarza po zwolnienie, stary Matwiej Kiryłłowicz nie zapisał go nawet na listę. Odmówił raz wyjścia do pracy, odesłano go na dwie doby do izolatora o samej wodzie, a trzeciego dnia siłą wypędzono do lasu. Porozumienie działało sprawnie – obie strony dopełniały uczciwie swoich zobowiązań. Gorcew wlókł się codziennie na samym końcu brygady, chodził półprzytomny i brudny, gorączkował, w nocy jęczał przeraźliwie, pluł krwią i płakał jak małe dziecko, w dzień żebrał o litość. Dostawał trzeci kocioł, żeby zabawa potrwała dłużej; nie wyrabiał go wprawdzie, nie wyrabiał już nawet pierwszego kotła, ale brygada nie żałowała mu swoich procentów, aby podtuczyć ofiarę. Wreszcie pod koniec stycznia, po miesiącu, stracił przytomność przy pracy. Zachodziła obawa, że tym razem nie będą już mogli nie odesłać go do szpitala. Woziwoda, który jeździł codziennie do lasu z „primbludą” dla stachanowców i przyjaźnił się z brygadą lesorubów, miał go zabrać po skończonym dniu pracy do zony. Wieczorem brygada leśna ruszyła wolnym krokiem w kierunku zony, za nią zaś – w odległości kilkuset metrów – wlokły się sanie z nieprzytomnym Gorcewem. Nie dojechał już nigdy do zony, na wartowni bowiem okazało się, że sanie przyszły puste. Woziwoda tłumaczył się, że siedział cały czas na przednim zaworze sań i nie słyszał upadku ciała w miękki śnieg, usypany wałami po obu stronach drogi. Dopiero koło dziewiątej, gdy striełok zjadł kolację, ruszyła na poszukiwanie zaginionego ekspedycja ratunkowa z zapaloną pochodnią. Przed północą z okien naszego baraku zobaczyliśmy na drodze prowadzącej z „lesopowału” płonący punkcik, ale sanie zamiast do zony skręciły do miasta. Gorcewa znaleziono w głębokiej na dwa metry zaspie śnieżnej, która przywaliła jeden ze strumieni – musiał zawadzić zwisającą nogą o barierę mostku. Ciało zamarznięte na sopel zawieziono wprost do jercewskiej kostnicy.
Długo jeszcze po śmierci Gorcewa więźniowie żyli wspomnieniami o tym odwecie. Jeden z moich znajomych inżynierów, któremu w zaufaniu opowiedziałem kulisy wypadku na „lesopowale”, zaśmiał się gorzko i powiedział:
– No, nareszcie i nam pozwolono odczuć, że rewolucja odwróciła stary porządek rzeczy. Dawniej rzucano niewolników lwom na pożarcie, teraz rzuca się lwy na pożarcie niewolnikom.
Zabójca Stalina
Dodatkowym obciążeniem przy pracy była „kurza ślepota”, choroba, na którą prędzej czy później zapadała większość więźniów w obozach Północy na skutek złego odżywiania, a ściślej mówiąc, braku tłuszczów.
Człowiek dotknięty kurzą ślepotą przestaje widzieć dopiero o zmroku i musi w ten sposób niejako codziennie, z nastaniem nocy, oswajać się na nowo ze swoim kalectwem. Stąd pewnie jego stałe rozjątrzenie i coś w rodzaju zdenerwowania, graniczącego z panicznym lękiem przed nocą. W brygadach leśnych, które pracowały tylko za dnia w odległości paru kilometrów od obozu, już około trzeciej po południu, gdy zmierzch powlekał dopiero szarym welonem bladoniebieską emalię nieba, kurzy ślepcy przypuszczali gwałtowny szturm do wartownika:
– Prowadź do zony, prowadź do zony, a to nie dojdziemy!
Powtarzało się to codziennie z niezmienną dokładnością i z jednakowym skutkiem: brygady wychodziły z lasu o piątej i dobijały do obozu, po godzinnym marszu przez śnieżne wykroty, o szóstej, już po zupełnym zapadnięciu zmroku.
Widok kurzych ślepców, stąpających wolno rano i wieczorem z wyciągniętymi przed siebie rękami po oblodzonych ścieżkach w kierunku kuchni, był w zonie równie naturalny, jak widok przygarbionych pod drewnianymi jarzmami nosiwodów, którzy szli szybko ze wszystkich stron, ugniatając z chrzęstem na ścieżkach nawiany nocą śnieg, i zbijali się wokół studni w czarną, ostro zarysowaną grupę. Były to jedyne w ciągu dnia chwile, kiedy obóz przypominał olbrzymie akwarium, wypełnione po brzegi czarną wodą i chwiejącymi się cieniami ryb głębinowych.
Kurzych ślepców nie posyłano naturalnie nigdy do robót, które przeciągały się do późnej nocy. W naszej brygadzie tragarzy nie było ich nigdy, mimo że tylko u nas mogli się wyleczyć. Tylko my bowiem miewaliśmy czasem okazję ukradzenia na bazie żywnościowej kawałka słoniny. Stanowiło to coś w rodzaju zaklętego koła. U nas mogliby przestać być kurzymi ślepcami, ale do nas nie mogli przyjść, bo byli kurzymi ślepcami.