Литмир - Электронная Библиотека

Pamiętam, że raz jeden tylko wyszedł z nami do pracy nowy więzień, mały, milczący człowieczek o surowej twarzy i zaczerwienionych oczach. Dostał dziesięć lat za zabawne przewinienie. Kiedyś, jako wysoki urzędnik jednego z komisariatów ludowych, podpił sobie w gabinecie z przyjacielem i założył się, że od pierwszego strzału trafi w oko Stalina, wiszącego na przeciwległej ścianie. Wygrał zakład, ale przegrał życie. Po paru miesiącach, gdy zapomniał już prawie o tym incydencie, poróżnił się o coś ze swoim przyjacielem. Nazajutrz czekało na niego dwóch oficerów NKWD. Przeprowadzili oględziny portretu i sporządzili na miejscu akt oskarżenia. Zasądziło go zaocznie (w podwójnym tego słowa znaczeniu) Osoboje Sowieszczanije. Odsiedział już siedem lat, pozostały więc najcięższe trzy, gdyby mu nie przedłużono wyroku. Przyszedł do naszej brygady po długich prośbach, żeby – jak to sam określił, zataczając ręką szeroki łuk dokoła własnej osoby – „poprawić się trochę”.

Wyładowywaliśmy właśnie, podzieleni na siedmioosobowe zespoły, trzy ogromne pulmany mąki. Zwijaliśmy się jak szatany, powiedziano nam bowiem, że zaraz potem pójdziemy do zony. Pracował z początku nieźle, ale gdy poszarzało, zaczął nagle odstawać. Omijał swoją kolejkę, w wagonie upuszczał umyślnie worki, żeby je potem długo zaszywać, coraz to odchodził na stronę. W naszym zespole był na szczęście tylko jeden „urka”, reszta politycznych udawała zupełną obojętność. – Starik – powiedział mi nawet na ucho ze śmiesznym akcentem rosyjskim Fin Rusto Karinen – nie może nadążyć.

Ale gdy zaczęło się zmierzchać na dobre, zameldował striełkowi nagłą potrzebę i wolnym, chwiejnym krokiem, stawiając ostrożnie kroki jak akrobata na linie, poszedł w kierunku latryny. Długo nie wracał, tak długo, że nawet „urka” Iwan zaapelował przy mrukliwej aprobacie obu Niemców do naszych sumień, że pracujemy przecież zespołowo, a normy oblicza się potem średnio, wszystkim po równi. Nagle zabielała obok wagonu jego twarz jak papier i zobaczyłem, że drży cały.

– Co ci jest? – zapytałem, przystając obok niego na chwilę.

– Nic – odrzucił szybko, szukając mnie ręką w ciemnościach, choć na tle skrzącego dookoła śniegu widać było w promieniu pięciu metrów wszystko jak na dłoni. – Nic, zasłabłem trochę.

– Idź po worek, bo cię stąd wygryzą! – odkrzyknąłem i pobiegłem do wagonu. W chwilę potem widziałem, jak wchodzi na kładkę, przerzuconą pomiędzy pulmanem a pomostem składu. Szedł znowu wolno, ale dość pewnie, podnosząc wysoko nogi, jak rasowy koń o przewiązanych pęcinach. Znowu długo nie wychodził, aż zaczęliśmy się wszyscy niecierpliwić. Obaj więźniowie, którzy podawali w wagonie worki, opowiadali nam potem, że musieli mu, nie wiedząc dlaczego, dosłownie nakładać worek na ramię. Poprosił ich o to krótkim, drżącym „pożałujtie”. Wreszcie ukazał się w drzwiach wagonu i przez chwilę szukał nogą kładki. Gdy ją znalazł, przesadził paroma susami pół drogi i przystanął. Potem podniósł prawą nogę do góry i zamachał nią parokrotnie jak baletnica wspinająca się na czubki palców, ale za każdym razem trafiał w próżnię – kładka była bardzo wąska – więc przystawił ją z powrotem ostrożnie i zastygł w oczekiwaniu. Było to wszystko razem śmieszne trochę w swym niepojętym tragizmie i nie usposabiało wcale do współczucia. Dopiero potem zrozumieliśmy, że dane nam było oglądać groteskowy i wstrząsający taniec śmierci, ale teraz Karinen zaśmiał się tylko krótko, a Iwan wykrzyknął gniewnie:

– Hej, ty, ubijca Stalina, co za cyrk tu wyprawiasz! Wówczas usłyszeliśmy dziwny dźwięk, ni to westchnienie, ni łkanie, i „zabójca Stalina” odwrócił się wolno na piętach w kierunku wagonu. Postanowił widocznie wracać.

– Zwariowałeś – krzyknąłem – poczekaj, pomogę ci!

Ale było już za późno. Wyprostował się nagle i szarpnąwszy się do przodu, a właściwie w bok, próbował jeszcze przez chwilę odzyskać równowagę, a potem runął wraz z workiem w dół, na zaśnieżone szyny.

Zbiegliśmy wszyscy z nasypu i otoczyli go zwartym kołem.

– Kurza ślepota – powiedział krótko, otrzepując mąkę z buszłatu i obcierając zakrwawione czoło. – Myślałem, że przejdzie – dodał.

Obserwowałem go potem w dole, pod kładką, przebiegając z workami i po worki. Schylony, wybierał ostrożnie obiema rękami mąkę ze śniegu i podobny był do człowieka, strąconego za karę z wysokiego nieba w otchłanie piekieł, na najcięższe męki. Zdaje mi się, że płakał. A może zgarniał tylko garstkę mąki dla siebie, jak gdyby płacąc za ten ostatni raz najwyższą cenę, cenę postawienia wszystkiego na jedną kartę? Nie wiem. Tak jak nie wiem do dzisiaj, jak ukrywał w obozie tę swoją kurzą ślepotę i jak sobie wyobraził ostateczne nad nią zwycięstwo. Gdyśmy wracali do zony, prowadził go pod rękę brygadier. Gdy rewidowano nas przed bramą, miał puste kieszenie i pustą chusteczkę. Następnego dnia poszedł z karną brygadą do lasu. Poszedł do lasu!… Dla człowieka, który przesiedział siedem lat w obozie, znaczyło to tyle, co iść na powolną śmierć.

I istotnie umarł z wycieńczenia po paru miesiącach. Gdy go spotkałem na kilka dni przed śmiercią, nie mył się już od dawna, twarz miał podobną do pomarszczonej cytryny, ale zza oblepionych ropą rzęs patrzyło jeszcze na świat dwoje rozjarzonych gorączką oczu, które głód powlekać zaczynał bielmem szaleństwa. Nie trzeba było być doświadczonym więźniem, aby dostrzec od razu, że dzieli go najwyżej kilka dni od obłędu, a teraz dopalają się w nim tylko resztki godności ludzkiej. Stał z pustym kociołkiem w ręku, oparty o balustradę na dużym pomoście przed kuchnią, i natknąłem się nań właśnie w chwili, kiedy kucharz wysunął przez otwór w oknie moją blaszankę napełnioną zupą. Śmierdział tak potwornie, że odsunąłem się machinalnie. Pewnie utracił już kontrolę nad najprostszymi odruchami ludzkimi i spał tak, nie rozbierając się, gorączkujący i słaby, otoczony swoim twardym pancerzem z ekskrementów. Nie poznał mnie. Zaskamlał tylko cicho, patrząc przed siebie:

– Daj trochę zupy. – A potem dodał, jak gdyby usprawiedliwiając tę zuchwałą prośbę: – Samego rzadkiego.

Wlałem mu wszystko do kociołka i patrzyłem nań, wstrzymawszy oddech. Drżącymi rękami przytknął kociołek do ust i parząc sobie wargi, pił chciwie gorącą ciecz wśród odgłosów charczenia i prawie rzężenia. Dwie cienkie strużki płynu wyciekły mu z kącików ust i ścięły się natychmiast w ostre iglice lodu. Po czym, jak gdyby mnie w ogóle obok nie było, podszedł do kuchennego okna i rozpłaszczył na szybie zarośniętą twarz. Za oknem, oparty o dymiącą kadź zupy, stał leningradzki złodziej Fiedżka (politycznych nie dopuszczano do prac w kuchni) i śmiał się serdecznie.

– Dla kontrrewolucjonistów – zawołał – nie ma dolewki!

Przyglądałem się jeszcze chwilę tym dwóm twarzom, przedzielonym szklistym kwiatem lodu.,,Zabójca Stalina” wpatrywał się w kadź zupy wzrokiem, w którym natężyły się wszystkie, śmiertelnie zziajane, władze umysłu i ciała. W jego twarzy malował się nadludzki wysiłek przypomnienia sobie czegoś, zrozumienia czegoś. Wyostrzone rysy zdawały się na próżno przebijać przegrodę ze szkła. Słabnący, urywany oddech łzawił się na tafli lodu, podobny do ogromnego, zamglonego oka. Nagle cofnął prawą rękę jak do uderzenia. Zatrzymałem go w pół ciosu.

– Chodź – powiedziałem – nic ci z tego nie przyjdzie. Zaprowadzę cię do baraku.

Nie wyrywał się. Szedł skulony potulnie i zwichnięty wewnętrznie jak kukła, z której wyjęto patyk. Znowu – jak niegdyś – ni to westchnął, ni załkał.

– Bandyci – wykrztusił wreszcie – bandyci, bandyci…

– Kto? – zapytałem bezmyślnie.

– Wy, wy, wy wszyscy – krzyknął rozdzierającym głosem i uwolniwszy się z mojego uścisku, zaczął biec przed siebie.

Wyglądał jak ogromny, pokryty szlamem szczur rynsztokowy, którego schwytano niespodziewanie w smugę światła. Zakręcił się parę razy w miejscu, jak gdyby nie było zeń ucieczki. Nagle przystanął i odwrócił się w moją stronę.

– Ja zabiłem Stalina! – Głos jego przeszedł teraz w chrapliwy, obłąkany skowyt szaleńca. – Ja, ja, ja… Zastrzeliłem, jak psa zastrzeliłem… – zaśmiał się z gorzkim tryumfem.

15
{"b":"100780","o":1}