A przecież nie był to jeszcze koniec. Ostatnie trzysta – dwieście – sto metrów były śmiertelnym wyścigiem do bramy: brygady rewidowano na wartowni w kolejności przybycia. Bywało, że na samej mecie zwalił się ktoś w tłumie więźniów jak zrzucony z pleców worek. Podnosiliśmy go za ręce, aby nie opóźniać rewizji. Biada brygadzie, w której znaleziono jakiś niedozwolony przedmiot lub ukradziony ochłap. Odsuwano ją na bok i na mrozie, na śniegu rozbierano prawie do naga. Zdarzały się rewizje, które z sadystyczną powolnością ciągnęły się od siódmej do dziesiątej.
Dopiero za bramą, w zonie, był naprawdę koniec. Więźniowie przystawali na chwilę przed listą imienną dziennej poczty, rozchodzili się wolno do swoich baraków po blaszanki i ruszali na kuchnię. W zonie było już znowu ciemno jak rano, na oświetlonym pomoście przed kuchnią rosły powoli ogonki i brzęczały kociołki. Przechodziliśmy obok siebie bez słowa, jak ludzie w zadżumionym mieście. Nagle tę ciszę rozdzierał straszliwy krzyk: to wyrwano komuś u stóp pomostu kociołek z zupą.
I tak dzień po dniu – tygodniami, miesiącami, latami – bez radości, bez nadziei, bez życia.
Ochłap
Czym jest, a raczej czym może być praca w rękach tych, którzy zechcą się nią posłużyć jako narzędziem tortur, świadczy najlepiej fakt, że zimą 1941 roku w sposób najzupełniej legalny i nieznacznie tylko wykraczający przeciwko prawu obozowemu zamordowano pracą więźnia w jednej z brygad leśnych.
W miesiąc po moim przyjeździe do Jercewa przyszedł do obozu z więzienia w Leningradzie nowy etap więźniów politycznych i dwudziestu „bytowików”. „Bytowików” zostawiono w Jercewie, a politycznych rozesłano do „łag-punktów” z wyjątkiem jednego, Gorcewa – młodego, dobrze zbudowanego więźnia o tępej twarzy fanatyka, który został z miejsca skierowany na „lesopował”.
O tym Gorcewie chodziły po obozie dziwne słuchy, on sam bowiem wbrew utartym zwyczajom nie wspominał nigdy słowem o swojej przeszłości. Już ten fakt musiał do niego usposabiać współwięźniów niechętnie; ludzi strzegących zazdrośnie tajemnicy swego wyroku uważano bądź za zbyt dumnych, by ich dopuścić do zażyłości więziennej, bądź za potencjalnych donosicieli. Ale nie to jeszcze było najgorsze, skoro donosicielstwo uchodziło w obozie za rzecz najzupełniej naturalną. Wszystkich drażnił przede wszystkim sposób zachowania się Gorcewa; robił wrażenie człowieka, któremu tylko jedna noga obsunęła się przez nieuwagę do obozu, a drugą oparł się był mocno na wolności. Tak wolno się było nosić jedynie specjalistom z „iteerowskiego kotła”, ale nigdy zwykłym więźniom z ogólnych robót. Chodziły więc słuchy, że Gorcew był przed aresztowaniem enkawudzistą.
On sam – nieświadomie zapewne albo przez głupotę – robił wszystko, aby je potwierdzić. Ilekroć w czasie rozmów przy ognisku zabierał głos, wygłaszał krótkie i zaciekłe tyrady przeciwko „wrogom ludu” uwięzionym w obozach, broniąc jednocześnie „partii i prawitielstwa”. Ograniczona, tępa twarz fanatyka o przebiegłych oczach szui i dużej bliźnie na prawym policzku rozjaśniała się odruchowo uśmiechem uniżoności i pochlebstwa, gdy wymawiał te dwa magiczne słowa: „partia i prawi tielstwo”. Znalazł się przecież tutaj – jak to raz niechcący wyznał – przez „oszybkę” i niezadługo już wróci na swoje dawne, „odpowiedzialne stanowisko”. Więźniowie spoglądali nań teraz więcej niż z niechęcią, bo z nie ukrywaną nienawiścią.
Nie przez sympatię, ale ze zwykłej ciekawości próbowałem się do niego parę razy zbliżyć. Było coś fascynującego w możliwości rozmawiania z człowiekiem, który siedząc w obozie, przyglądał mu się oczami komunisty z wolności. Ale Gorcew unikał mnie podobnie jak innych, odpowiadał opryskliwie na pytania i nie reagował nawet na prowokacyjne zaczepki. Raz jeden tylko dał się wciągnąć w rozmowę na temat okrążenia kapitalistycznego, z której wyniosłem wrażenie, że popularny pogląd, jakoby młode pokolenie komunistów sowieckich było jedynie bandą wiernych swemu dowódcy kondotierów, gotowych opuścić go przy pierwszej nadarzającej się okazji – jest z gruntu błędny. Dla setek tysięcy Gorcewów bolszewizm jest jedyną religią, jedynym poglądem na świat, jakiego nauczono ich w dzieciństwie i młodości. Ludzie typu Zinowjewa, Kamieniewa czy Bucharina mogli przeżywać swoje „odszczepieństwo ideologiczne” jako jedną z największych klęsk, która odebrała nagle ich życiu wszelką treść, mogli cierpieć, czuć się zdradzonymi lub nawet załamać się – ale przecież mimo wszystko musieli mieć jeszcze dość miar porównawczych, dość dawnego krytycyzmu, aby w chwilach trzeźwości spojrzeć na to, co się z nimi i wokół nich działo, z boku i jak gdyby z historycznego oddalenia. Dla ludzi z gatunku Gorcewów załamanie się wiary w komunizm, jedynej wiary, jaką się dotąd w życiu kierowali, musiałoby być równoznaczne z pozbawieniem ich pięciu podstawowych zmysłów, którymi poznaje się, określa i ocenia otaczający świat. Toteż uwięzienie nie mogło być dla nich prawie nigdy bodźcem do złamania ślubów kapłańskich; traktowali je raczej jak przejściową klauzurę za naruszenie dyscypliny zakonnej, wyczekując dnia zwolnienia z jeszcze większą uległością i pokorą w sercach. Fakt, że musieli ją spędzać w piekle, nie świadczył o niczym; a raczej świadczył o tym, że piekło istnieje naprawdę, i biada tym, których za grzechy przeciwko naukom Boga Ojca spotyka wygnanie z raju.
Któregoś wieczoru uniosła się nieco zasłona, okrywająca przeszłość Gorcewa. Pokłócił się był o jakiś drobiazg z grupą „nacmenów” w rogu baraku, w ataku furii, jakiej nie oglądaliśmy u niego dotychczas nigdy, schwycił pierwszego z brzegu Uzbeka za poły chałatu i potrząsając nim nieprzytomnie, wycedził przez zaciśnięte zęby: „Ja takich jak wy basmaczów strzelałem tuzinami jak wróble na gałęzi!” Stary Uzbek, siedzący jak zwykle z podwiniętymi po turecku nogami na dolnej pryczy, zacharczał wściekle w swoim języku, a twarz zmieniła mu się nie do poznania: spod przymrużonych skośnie powiek zdawał się spojrzeniami sztyletować napastnika, górna warga z cienkimi obwisłymi wąsikami zadrżała nerwowo, odsłaniając rząd białych zębów. Nagle błyskawicznym uderzeniem podbił do góry obie ręce Gorcewa i podawszy lekko tułów do przodu, splunął mu z całej siły w twarz. Gorcew rzucił się do bicia, ale jak żelazne kleszcze chwyciły go ręce dwóch „nacmenów”, którzy zeskoczyli z górnej pryczy. Przyglądaliśmy się tej scenie w milczeniu, nie poruszając się z miejsc. A więc tłumił powstanie „basmaczów” w Środkowej Azji! Nie posyłano tam byle kogo, o nie! samych tylko zaufanych, elitę partyjną. Jego interwencja w Trzecim Oddziale nie odniosła żadnego skutku, nie wezwano nawet starego Uzbeka za zonę. Może dlatego, że mimo woli potwierdził fakt, o którym nie wolno było w Rosji głośno mówić? A może dlatego, że wbrew pozorom nie miał za zoną możnych protektorów, nie chroniły go dawne powiązania, był odsłonięty do ciosu? W każdym razie dla brygady, do której należał, był to dobry znak. Chodziło przecież tylko o to, żeby Trzeci Oddział się do tej sprawy nie mieszał, żeby rzucił choć jednego ze swoich dawnych ludzi na pastwę zemsty.
Około Bożego Narodzenia przechodził przez Jercewo etap z Kruglicy do obozów peczorskich. Więźniowie zatrzymali się na trzy dni w „pieriesylnym”, a wieczorami odwiedzali nasze baraki, szukając znajomych. Jeden z nich, mijając pryczę Gorcewa, zatrzymał się nagle i zbladł.
– Ty tutaj? – wyszeptał zbielałymi wargami. Gorcew podniósł głowę, zbladł również i cofnął się do ściany.
– Ty tutaj? – powtórzył przybysz, zbliżając się do niego wolno. Po czym skoczył mu zwinnym susem do gardła, przewrócił go na pryczy na wznak, wparł prawe kolano w jego pierś i półklęcząc tłukł w zapamiętaniu jego głowę o deski pryczy.
– Wpadłeś i ty? – krzyczał, wystukując prawie każde słowo głową Gorcewa. – Wpadłeś nareszcie i ty? Ale palce umiałeś łamać w drzwiach, igły pchać za paznokcie, bić w mordę, kopać w jądra, tłuc w brzuch… Zrosły się palce, zrosły – uduszą swołocz, uduuuszą…