Литмир - Электронная Библиотека

W miesiąc po wypisaniu ze szpitala odwiedziłem Jewgieniję Fiodorownę w dniu, kiedy Jegorow nie przychodził do zony, i zastałem u niej Jarosława R., studenta politechniki w Leningradzie, który został aresztowany w roku 1934 w związku z zabójstwem Kirowa, zwolniony przedterminowo w roku 1936 i aresztowany powtórnie w roku 1937. Siedzieli na małej kozetce, używanej zazwyczaj do badania chorych, patrząc na siebie w sposób, który wykluczał wszelkie wątpliwości. W jej głosie, tak zawsze opanowanym i stanowczym, brzmiała teraz nuta bezgranicznego oddania, płonące oczy wyrażały szczęście, jakiego nie spotyka się nigdy w twarzach więźniów. Widywałem ich potem w letnie wieczory w zonie – mówiło się, że Jarosław jest u Jewgienii Fiodorowny na,,garnuszku szpitalnym” – ale dla mnie to była miłość, najczystsza miłość, jaką dane mi było oglądać w obozie. Nie tylko dla mnie zresztą. Michaił Stiepanowicz określił zmianę, jaka zaszła w zachowaniu i wyglądzie naszej siostry szpitalnej, słowem „zmartwychwstanie”. Było w tym słowie na pewno sporo przesady, chociaż pod jednym względem utrafiało ono wyjątkowo celnie w sedno sprawy: bardziej niż powrót do życia w ciszy szpitalnej na nazwę,,zmartwychwstania” zasługiwał ten powrót do niezależności uczuciowej tak gwałtowny, że stawiał na jedną kartę samo życie. Gdyż nie ulegało dla nas żadnej wątpliwości, że wystarczyłoby jedno słowo Jegorowa, aby Jewgienija Fiodorowna stanęła któregoś dnia na apelu porannym w brygadzie leśnej.

Jegorow jednak zdawał się nie widzieć, co dzieje się za jego plecami. Jak dawniej przychodził co drugi dzień rano do szpitala obozowego, jak dawniej również wracał wieczorem wolnym krokiem za zonę. I chociaż nic mnie z nim przecież nie łączyło, byłem w tym cichym dramacie – przez jakąś przewrotność lub intuicję uczuciową – po jego stronie. Wydawało mi się, że przeżywał nie tylko odejście kobiety, którą kochał, ale i odejście od obozu, do którego w dziwny sposób przylgnął. Mówiono o nim, że w piątym roku pobytu w obozie wyrzekła go się żona. Teraz więc wszystko, co go jeszcze łączyło z życiem, skupiło się na drodze wiodącej z Jercewa-miasta poprzez druty do Jercewa-obozu. Czy mógł wrócić na prawdziwą wolność on, który zdawał się prawie zafascynowany niewolą, uwiązany jak pies do miejsca, gdzie spędził osiem najcięższych lat życia?

Pod koniec lata zupełnie nieoczekiwanie Jarosław R. został wezwany na etap do obozów peczorskich; znaczyło to, że Jegorow próbował walczyć. Ale w dzień potem Jewgienija Fiodorowna zgłosiła się również na etap do jakiegokolwiek innego obozu poza Kargopolem; znaczyło to, że nie zamierza się poddać. Jej zgłoszenie zostało wprawdzie odrzucone, lecz wkrótce potem Jegorow przestał przychodzić do zony. Podobno poprosił o zwolnienie i wyjechał do innego obozu, nikt jednak nie umiał na ten temat powiedzieć nic pewnego. W każdym razie nie ujrzeliśmy go już nigdy, a w styczniu 1942 roku Jewgienija Fiodorowna zmarła w czasie porodu, dając życie dziecku swej prawdziwej miłości i płacąc własnym życiem za swoje krótkie Zmartwychwstanie.

Wychodnej dień

Mijał miesiąc za miesiącem i pracowaliśmy codziennie bez wytchnienia, łudzeni nadzieją, że już wkrótce ogłoszony zostanie „wychodnej dień”. Według przepisów obozowych więźniom należy się całodzienny odpoczynek raz na dekadę. Praktyka jednak wykazała, że świętując nawet raz w miesiącu, więźniowie narażają na poważne straty plan produkcyjny powierzony obozowi. Utarł się zwyczaj, że,,wychodnej dień” ogłaszano uroczyście, gdy obóz przekraczał swoją górną granicę produkcji na kwartał. W zupełnie wyjątkowych wypadkach za podstawę brano średnią miesiąca, jeśli nadwyżka była w nim dostatecznie wysoka, aby wykluczyć groźbę zbyt gwałtownego spadku w ciągu następnych dwóch miesięcy. Nie mieliśmy, rzecz prosta, wglądu w wykazy pracy i plan produkcyjny obozu, toteż ta milcząca umowa była fikcją, wydającą nas całkowicie na łaskę i niełaskę władz obozowych. Jak w wielu innych wypadkach, kierownictwo obozu trzymało się tylko w ogólnych zarysach instrukcji centrali w Moskwie, uzurpując sobie prawo regulowania na miejscu szczegółów wykonawczych. Wymagania stawiane obozom przez GUŁAG i trusty przemysłowe, które zawierały z nim umowy eksploatacyjne w ramach najmu robotników więziennych, były tak wysokie, że sprowadzały przepisy i regulaminy porządkowe do roli bezużytecznej makulatury. Słyszałem o obozach, w których „wychodnej dień” wyznaczany był średnio co 3-4 tygodnie; w czasie mojego półtorarocznego pobytu w Jercewie mieliśmy dzień wolny od pracy około dziesięciu razy, z czego raz – jak we wszystkich obozach sowieckich – l maja; ale nigdy nie zdarzyło mi się spotkać więźnia, który by się mógł pochwalić, że w jego obozie brygady zostawiano w zonie co dziesięć dni.

Ten system miał swoje złe i dobre strony. Więźniowie dochodzili do kresu wycieńczenia, ale za to z tym większym podnieceniem czekali na dzień, który miał im dać krótką chwilę wytchnienia. Nie docenia się, moim zdaniem, nudy życia w niewoli; nudy tak przejmującej i beznadziejnej, że każde urozmaicenie nabiera świeżej treści, w miarę jak wydłuża się okres, dzielący od jego spełnienia. Mieliśmy codziennie prawo oczekiwać proklamacji o wyznaczeniu dnia świątecznego; kiedy zaś wreszcie nadchodził i mijał szybciej, niż można było przypuszczać w okresie oczekiwania, w naszym życiu rozwierała się na nowo pustka, którą musiała przecież wypełnić jakaś nadzieja. Pierwsze tygodnie po dniu wolnym od pracy należały do najcięższych, bo były zbyt bliskie czegoś, co stało się już przeszłością, a nie mogło wchodzić jeszcze w grę jako obietnica przyszłości. Jaki ból sprawia uświadomienie sobie nicości i błahości celu naszych oczekiwań, gdy zostają wreszcie spełnione! Lepiej jest czekać, spodziewając się rzeczy nieosiągalnych nawet, niż mieć wiedzę, że się posiada nikły zaledwie cień dawnych pragnień. Widziałem parę razy więźniów po otrzymaniu paczek od krewnych; kładli maleńki skrawek słoniny na kromce czarnego chleba i gryząc wolno chleb, odsuwali słoninę stopniowo coraz dalej, aby jej nawet nie dotknąć zębami – ostatni kęs był spełnieniem, ale prawdziwą radość dawały przedłużane sztucznie chwile oczekiwania. Tak było również z dniem wolnym od pracy i ze wszystkim w obozie, na co warto było czekać.

Ta cecha psychologii więźniów musiała być zapewne dla administracji obozowej źródłem wielu korzyści. Odsuwając „wychodnej dień”, podwyższało się jego wartość, oszczędzało się na czasie i nieproduktywnych wydatkach i wzmagało się wysiłek więźniów przy pracy w pogoni za górną granicą owego mitycznego planu wytwórczego obozu. Doradzałbym wszystkim rządzącym, którzy mają niewiele do zaofiarowania swoim poddanym, aby zaczęli od pozbawienia ich wszystkiego; cokolwiek bowiem dadzą im potem, stanie się bez trudu wielkodusznym gestem. Gdyby nam oznajmiono któregoś dnia, że wracamy do biblijnego systemu odpoczywania po sześciu dniach pracy, uznalibyśmy prawdopodobnie obozy sowieckie za ostateczne ziszczenie wszystkich naszych pojęć o ludzkim traktowaniu więźniów. Ale nazajutrz już zaczęlibyśmy się buntować przeciwko samemu więzieniu.

Zazwyczaj w przeddzień wieczorem dowiadywaliśmy się na wartowni lub od brygadierów, że czeka nas cała doba odpoczynku. Więźniowie ruszali na kuchnię żywszym krokiem, pozdrawiali się po drodze, umawiali na następny dzień, stawali się nagle bardziej ludzcy i serdeczni. Około ósmej zona przybierała już prawie odświętny charakter. Na ścieżkach, przed kuchnią, na małym placyku koło wartowni było rojno i gwarno, z niektórych baraków dochodziły pierwsze śpiewy i dźwięki harmonii, organków lub gitar. Ze wszystkich przedmiotów instrumenty muzyczne były w obozie najbardziej poszukiwane i cenione. Rosjanie lubią muzykę w sposób zupełnie inny od Europejczyków; jest ona dla nich nie rozrywką lub przeżyciem artystycznym, ale zjawiskiem bardziej realnym niż samo życie. Widywałem nieraz więźniów pochylonych nad instrumentami, trącających struny, dotykających delikatnie regestrów harmonii, pijących muzykę z organków ukrytych w dwóch wklęśnięciach dłoni – jak gdyby przejęci wielkim smutkiem dotykali najboleśniejszych miejsc swojej duszy. Nigdy też słowo „dusza” nie wydawało mi się bardziej zrozumiałe i naturalne, jak kiedy słyszałem nieskładne, improwizowane naprędce kompozycje muzyczne w barakach i widziałem na pryczach więźniów zasłuchanych w nie z oczami utkwionymi przed siebie, w modlitewnym skupieniu. Zalegająca wokół cisza zdawała się potęgować ich przejmującą siłę, podkreślając pustkę, w której brzmiały jak ostre i pełne żalu tony piszczałek pasterskich na opustoszałej hali. Grający zrastał się w jedno ze swoim instrumentem, przyciskał go mocno do piersi, gładził rękami i zwiesiwszy w zamyśleniu głowę, i wpatrywał się oczami powleczonymi szkliwem rozpaczy w martwy przedmiot, z którego celne dotknięcie dłoni wydobywało to, czego nie umiał nigdy wyrazić słowami żaden martwy za życia człowiek. „Przestań – mówili czasem więźniowie do zbyt smutnego muzykanta – to rozdziera duszę”. I zaraz potem z gitary lub harmonii zrywały się znajome dźwięki „czastuszek” ukraińskich czy pieśni więziennych. Skłócone głosy dołączały do nich coraz śmielej i pełniej, aż wreszcie cały barak huczał od śpiewu, wysyłając w ciemność dziwne słowa o katorżniku, który „zalał się łzami” idąc do pracy, o ludziach, którzy zebrali się w ciemną noc, aby,,wybrać tajny komitet”, o skazańcu, który z nowym rokiem pozdrawia swoich przyjaciół „z wiecznych mroków Czeka, co to zmuszają człowieka do płaczu i do śmiechu”.

30
{"b":"100780","o":1}