Литмир - Электронная Библиотека

W listopadowy wieczór wracałem ostrożnie po wyślizganych gołoledzią deskach do baraku, gdy zatrzymał mnie przed szopą rzemieślników obozowych jakiś niski więzień. Wieczory jesienne nie są tak ciemne jak zimowe, toteż „kurza ślepota” polega wtedy raczej na niepewnym błądzeniu niż na bezradnym szamotaniu się w niewidzialnych sidłach nocy. Poznałem go, jeszcze zanim wprowadził mnie do swojego warsztatu; widywałem parę razy tego starego szewca ormiańskiego u Machapetiana, gdy w dni swoich świąt szeptali cicho w obcym języku. Uchodził w obozie za człowieka niezmiernie uczciwego i mówiono nawet, że nie przyjmuje chleba za naprawę butów naczelnikowskich. Usadowiwszy mnie na niskim zydlu szewskim, upewnił się, że za przepierzeniem nie ma już ani jednego krawca, i przyglądał mi się długo w milczeniu.

– Słuchaj – powiedział wreszcie – czy to prawda, że ty rozpowiadasz w obozie o zwycięstwie Rosji?

– Tak – odpowiedziałem – a bo co?

– Jest taka rzecz – przysiadł się do mnie – wiesz, że dyżurka „upołnomoczennoj” (Struminej) przylega do tamtego rogu baraku, gdzie pracują krawcy?

– Wiem – odpowiedziałem, tknięty po raz pierwszy złym przeczuciem.

– Otóż – ciągnął dalej stary szewc – mój znajomy krawiec wydłubał w ścianie dziurę między belkami. Zasłania ją w dzień płytką tynku, a w środę wieczorem słucha, o czym rozmawia Strumina z kapusiami. Wczoraj zawołał mnie, ale nie tylko dlatego, że była mowa o tobie…

– O mnie?

– Tak, o tobie. Strumina zapytała najpierw, jakie są nastroje w obozie. Kapuś odpowiedział, że z wyjątkiem paru „czestnych grażdan Sowietskogo Sojuza”, którzy dopiero w obozie zrozumieli swoje błędy, wszyscy pragną zwycięstwa Niemiec. „To zrozumiałe – odpowiedziała Strumina – a kak etot Polacziszka?” Kapuś przyszedł tu właśnie po to, żeby powiedzieć, że „etot Polacziszka Grudzinskij” jest zupełnie innego zdania. „Nic dziwnego – odparła Strumina – zawarliśmy przecież układ z rządem polskim i ogłosiliśmy amnestię”. Kapuś nie dał jednak za wygraną. Wszyscy Polacy przecież, mimo że wychodzą na wolność, mówią w „pieriesylnym” szeptem o klęsce Rosji i pragną jej równie gorąco, jak ci, co zostają w obozie. „Więc co?” – zapytała Strumina. Otóż to, że ten Grudzinskij nie jest na pewno zwykłym studentem, za jakiego się podaje, ale trockistą albo kimś bardzo znacznym, „sotrudnikom Becka”. O, bo wy nie wiecie, grażdanko Strumina, jak on rozumnie „tołkujet po politiczeskim diełam”. „Jest umowa z Sikorskim” – wahała się Strumina. Zapewne, ale w każdej umowie są zastrzeżenia i klauzule. Wypuśćcie go tylko na wolność, a zobaczycie, co będzie, jeżeli go wyślą do Ameryki. Czy nie lepiej „zadzierżat' go w łagierie do Osobogo Sowieszczanija NKWD w Moskwie i razobłaczit' kak szpiona?” „Zobaczymy” – przecięła Strumina.

– Słuchaj – rzuciłem się ku niemu bez tchu – czy nie można było przez tę szparę zobaczyć, kto to był?

– Nie trzeba było. Poznałem głos.

– Kto? – zapytałem, ściskając go kurczowo za rękę.

– Zastanawiałem się długo, czy powinienem…

– Mów – krzyczałem nieprzytomny z wściekłości – na litość boską, mów!

– Machapetian – odrzekł cicho, nie patrząc mi w oczy.

Męka za wiarę

Pod koniec listopada 1941, w cztery miesiące po ogłoszeniu amnestii dla więźniów polskich w Rosji, kiedy nie miałem już żadnej nadziei na wytrzymanie do wiosny następnego roku i pożegnałem się prawie ostatecznie z myślą o zwolnieniu z obozu, postanowiłem ogłosić głodówkę protestacyjną.

Z blisko dwustu Polaków pozostało nas w samym Jercewie sześć osób. Codziennie przechodziły przez centralę dziesiątki więźniów z Mostowicy, Ostrownoje, Kruglicy, Niandomy i obu Aleksiejewek. Obóz wyludnił się w tragiczny dla nas sposób. Wydawało się, że jeśli nie umrzemy szybko, podzielimy los „starych Polaków” z Ukrainy, których od kraju rodzinnego oderwała rewolucja roku 1917 i którzy do czasu „amnestii” z roku 1941 uważali się za Rosjan. I rozumieliśmy teraz lepiej ich gorycz, gdy się dowiedzieli, że układ polsko-sowiecki uważa ich również za Rosjan.

Moja głodówka była nie tyle aktem odwagi, ile krokiem, w którym desperackie szaleństwo miało wszelkie pozory zdrowego rozsądku. Byłem bliski ostatniego stadium cyngi i zupełnego wycieńczenia, a starzy więźniowie przepowiadali mi nie więcej niż pół roku życia; z drugiej strony głodówka była w Rosji czymś zupełnie nie znanym i nie praktykowanym i w normalnych czasach – a cóż dopiero w czasie wojny! – traktowano ją jak sabotaż, karany drugim wyrokiem lub niekiedy nawet śmiercią; nie mogłem też oczekiwać, że mój organizm wzmocni się po iluś tam dniach dobrowolnego nieprzyjmowania pokarmów i napojów. O wszystkim tym wiedziałem nie gorzej od moich przyjaciół więziennych, którzy mi odradzali tę decyzję. Ale przeważyła straszliwa myśl, że umierając za parę miesięcy, będę niby smak piołunu rozgryzał świadomość poddania się bez walki. Dopóki choć jeden Polak przechodził przez Jercewo na wolność, istniała ciągle jeszcze minimalna nadzieja, minimalna szansa przypomnienia o sobie aktem samozniszczenia. Ryzykowałem skrócenie sobie życia zaledwie o parę miesięcy, ale choć i takie postanowienie wymaga znacznej determinacji, stawka była zbyt wielka, bym mógł się wahać. Wreszcie, człowiek pogrzebany żywcem i przebudzony nagle wśród nocy nie rozumuje; jeśli nawet wie, że rozpaczliwym szamotaniem się obsunie na siebie coraz więcej świeżo zruszonej ziemi, bije pokrwawionymi palcami w wieko trumny z całej siły swej rozpaczy.

Nie tak łatwo jednak było przekonać o tym moich towarzyszy, a przecież bez nich głodówce zabrakłoby charakteru solidarnego odruchu. Zbieraliśmy się w ciągu paru wieczorów w kącie jednego z baraków: inżynier leśnik M., nauczyciel ze Stanisławowa B., policjant ze Śląska T., urzędniczka bankowa ze Lwowa Z., właściciel tartaku na Wileńszczyźnie L. i ja. Ich wątpliwości wahały się pomiędzy przesadnym lękiem a przesadną nadzieją. Jeszcze nie wszystko stracone – dowodzili – a głodówka, jako przestępstwo popełnione już po amnestii, pogorszy naszą sytuację i wyłączy nas spod działania ustawy amnestyjnej. Poza tym któż zaręczy, że nawet po podpisaniu w Londynie układu polsko-sowieckiego będą nas traktowali inaczej niż własnych obywateli, a przecież głodówka i odmowa wyjścia do pracy karane są w Rosji śmiercią… Nie, nie wszystko jeszcze stracone, cała nadzieja w Bogu… Nie może to być, aby zatrzymano w obozie prawdziwych Polaków, wypuszczając na wolność ludzi, którzy jeszcze do niedawna zapierali się swojej polskości…

A jednak było. Trudność naszego sporu polegała na tym, że obie strony posługiwały się w nim z konieczności argumentami wyłącznie irracjonalnymi. Moi towarzysze wierzyli w sprawiedliwość wyroków boskich i w moc zobowiązań międzynarodowych, ja zaś w możliwość przebłagania losu sprowokowaniem go. 30 listopada wieczorem, gdy wydawało mi się, że jestem prawie zdecydowany rozpocząć głodówkę sam, zaszedłem jeszcze po raz ostatni do naszego wspólnego kąta w baraku B. Inżynier M. siedział jak zwykle w najciemniejszym rogu dolnej pryczy, oparłszy chudą ascetyczną twarz o rozjarzonych nieprzytomnie oczach na dłoniach, i spoglądał na mnie z lękliwą przyjaźnią. Nauczyciel ze Stanisławowa i oficer rezerwy B., który po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej został osadzony w centralnym izolatorze i dopiero niedawno wrócił do Jercewa z Drugiej Aleksiejewki, zdawał się szukać błędnym wzrokiem wyjścia z pierścienia obławy i unikał wyraźnie mojego spojrzenia. T. i L. grali z udawaną obojętnością w warcaby, a pani Z. zaplotła drobne ręce na brzuchu i szeptała zmartwiałymi wargami modlitwę. Wyglądali tak razem w przyćmionym świetle baraku jak grupa zabłąkanych turystów w załomie skalnym, którzy gotowi są na ostatni, desperacki wysiłek, jeśli przewodnik weźmie na siebie pełną odpowiedzialność za wynik. Stałem przed nimi ogarnięty również lękiem, nie wiedząc, co począć.

– Przypominam wam moją historię z Machapetianem – powiedziałem wreszcie. – Kto z was ma prawo być pewny, że i jego również nie zakopał w obozie jakiś absurdalny donos? Po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow komuniści niemieccy ogłosili w więzieniu moskiewskim głodówkę. I co? Z sześciuset głodujących wypuszczono pięciuset kilkudziesięciu i fakt, że na własne oczy widziałem w naszym „pieriesylnym'„ pod koniec lutego trzech z zatrzymanych, świadczy chyba najlepiej o tym, że nikogo nie rozstrzelano.

50
{"b":"100780","o":1}