Литмир - Электронная Библиотека

Lato północne jest krótkie, upalne i przesycone trującymi wyziewami moczarów i bagien. W ciągu paru godzin południowych niebo – szkliste o świcie i wzdęte jak niebieski żagiel pod wieczór – marszczy się i drży w rozżarzonym powietrzu jak zetlała cynfolia ze srebra nad płomieniem świecy. Wiele razy, zaalarmowani słupami czarnego dymu za zagajnikiem, biegliśmy z konwojentami na pobliskie poręby gasić pożar torfu, suchego mchu i nie uprzątniętego drzewa, wzniecony czerwoną głownią słoneczną. W pierwszych dniach września zaczynają się na Północy ulewy i trwają cały miesiąc. Pamiętam wzruszenie, z jakim ostatniego dnia sianokosów biegłem wraz z całą brygadą i konwojentami do walącej się szopy przydrożnej, aby się schronić przed burzą z deszczem i gradobiciem. Przemoczeni do koszul staliśmy pod spróchniałym dachem, o który rozpryskiwały się z trzaskiem krople gradu, za oknami huczała ciepła, jesienna burza, targane wiatrem okiennice zamykały się i otwierały ze zgrzytem na zardzewiałych zawiasach, odsłaniając na okamgnienie zieloną porębę, zgięte wierzchołki drzew i niebo pocętkowane różowymi błyskawicami. Grzebałem kijem w popiele i czułem, jak wraz ze ściekającą z czoła i policzków wodą napływają mi do ust gorzkie łzy. Wystarczyło odwrócić się plecami do dwóch postaci wspartych na karabinach, aby poczuć się wolnym. A przecież sianokosy się kończyły, minął już miesiąc od ogłoszenia amnestii, setki Polaków wychodziły codziennie na wolność, a ja wracałem po raz ostatni z otwartej przestrzeni, gdzie czuje się smak życia, do odrutowanej zony, gdzie sypia się na jednym barłogu ze śmiercią.

Na sianokosach zaprzyjaźniłem się ze starym bolszewikiem, Sadowskim. Polubiłem go za jakąś wewnętrzną prawość, fanatyczną solidarność w pożyciu więziennym i inteligencję ostrą jak brzytwa – wybaczając mu nawet to, że posługiwał się nią najchętniej, gdy chodziło o rozcięcie przysłowiowego włosa na czworo. Sadowski pozostał bowiem komunistą, a raczej człowiekiem, który jest już za stary, aby się cofnąć, i dochowuje ślepo wiary swoim dawnym przekonaniom, lękając się skończyć tak jak ów wieczny młodzieniec z bajki, co złamawszy śluby czarnoksięskie, obrócił się natychmiast w kupę trupich szczątków. „Gdybym i w to przestał wierzyć – mówił mi często – nie miałbym po co żyć”. „To” oznaczało w praktyce głębokie przywiązanie do tradycji „starej gwardii” – głównie Lenina i Dzierżyńskiego – oraz błysk nienawiści w oczach, gdy mowa była o Stalinie. Lenin – opowiadał mi – ostrzegał często przed śmiercią swych starych towarzyszy, że „ten chytry Gruzin, który lubił przepieprzony i przesolony szaszłyk barani, przesoli również i przepieprzy Rewolucję”*. Ze skąpych jego napomknień o życiu osobistym wiedziałem tylko tyle, że ma dorosłego syna we Władywostoku, ale nic o nim nie wie od chwili aresztowania, to jest od roku 1937, a na pytanie o żonę odpowiadał zawsze bolesnym skurczem twarzy i przymknięciem oczu. Przypuszczam, że zajmował istotnie przed aresztowaniem dość wysokie stanowisko w hierarchii partyjnej, bo raz opowiadał mi o fałszerstwach statystycznych w Rosji, które doprowadziły w roku 1930 do zupełnego wyginięcia paru narodowości (między innymi Polaków), a kiedy indziej rozwodził się z ożywieniem, jak w czasie zadyszki historyków, zmęczonych pościgiem za zmianami w oficjalnej orientacji historiozoficznej, przegadał całą noc z Jemieijanem na temat przypuszczalnego kursu sowieckiego rewizjonizmu historycznego w najbliższej przyszłości. Na pytanie, o jakiego to chodzi Jemieijana, odpowiedział z prostotą i lekkim zdziwieniem, że o Jarosławskiego – wodza Ligi Antyreligijnej w Sowietach. Sadowski był opętany demonem logicznego rozumowania – wszystko, co dawało się logicznie wytłumaczyć, było dla niego tym samym słuszne i godziwe. Nieraz w zaślepieniu i jakimś obłędnym transie somnambulicznym dochodził do tego, że jego wywód zbliżał się krok po kroku do czystek, których sam padł ofiarą, jako do logicznej konkluzji pewnych niezbitych założeń dialektycznych Rewolucji Październikowej. Szturchnięty znienacka najpospolitszym argumentem osobistym, budził się jak lunatyk przechadzający się nad przepaścią i wzruszał ramionami z łagodnym uśmiechem. Tak zapewne uśmiechał się Hegel, gdy na uwagę, że jego teorie nie zgadzają się z faktami, odpowiadał spokojnie: „Tym gorzej dla faktów”. Sadowski miał jednak jeszcze zawsze w zanadrzu swoją ulubioną „anegdotkę japońską”. Głosiła ona, że dekret cesarski, nakazujący Japończykom uchylania kapelusza przed urzędnikami, zaopatrzono w drugiej instancji adnotacją „zakazać noszenia kapeluszy i zastąpić je czapkami”, w trzeciej,,zakazać wszelkiego nakrycia głowy”, a w ostatniej „ściąć wszystkim urzędnikom głowy, żeby nie mieli na czym nosić kapeluszy i czapek”. W podobny sposób katolicy mówią o dogmacie nieomylności papieża w sprawach wiary i tłumaczą ludzkie potknięcia ułomnych sług Kościoła w sprawach świeckich. Trzeba widzieć starych komunistów w obozach sowieckich, aby się przekonać, że komunizm jest religią.

* To powiedzonko, bardzo popularne w Rosji wśród starych komunistów, cytuje również za Mein Leben Trockiego Isaac Deutscher w książce o Stalinie.

Po ukończeniu sianokosów brygadę 57. odesłano na tak zwaną birżę drzewną, gdzie do południa piłowała kloce dla gatrów tartacznych, a resztę dnia ładowała jodły masztowe na otwarte wagony. Zaczął się w moim życiu okres bardzo ciężki. Organizm, zahartowany zastrzykiem witamin na sianokosach, miast uodpornić się przeciwko dalszym trudom, zareagował ostrą cyngą. Wszystkie zęby chwiały mi się w dziąsłach jak w miękkiej plastelinie, na udach i nogach poniżej kolan wystąpiły ropiejące czyraki, tak bolesne i zagnojone, że nie zdejmowałem już w nocy spodni, żeby ich nie odrywać od ran, i spałem w tych zaschniętych watowanych ochraniaczach, podłożywszy sobie pod pięty zwinięty w rulon buszłat; wieczorem poczciwy Ałganow prowadził mnie do zony za rękę jako nowego „kurzego ślepca”. Praca na birży wydawała mi się ponad ludzkie siły, choć przecież po stachanowskich wyczynach na bazie powinienem był uważać ją za swego rodzaju odpoczynek. Ziębłem na deszczu i lodowatym chłodzie, szczękając wypadającymi zębami, chwytałem się po każdych paru pociągnięciach piły za serce uwięzłe w krtani, upadałem coraz częściej pod jodłami masztowymi ku cichej i cierpliwej rozpaczy Sadowskiego, zaprzęgniętego na przedzie. Sadowski nie wytrzymał jednak również długo, choć zareagował na nowe cierpienie nie cyngą, ale obłędem głodowym. Wtedy to właśnie wyrwał mi na opustoszałym pomoście przed kuchnią blaszankę z zupą. Przysiągłbym, że mnie nie poznał, mimo że patrzył mi prosto w twarz szeroko rozwartymi, zaropiałymi oczyma. Wybaczyłem mu wówczas, wybaczam mu tym bardziej i teraz – jemu lub jego trupim szczątkom. Znalazł się poza zasięgiem działania czarodziejskich zaklęć swojej młodzieńczej wiary, tam gdzie logiczny umysł człowieka nie panuje już nad zwierzęcymi odruchami ciała.

Do wszystkich tych udręk dołączyła się największa: amnestia omijała mnie z niepojętym uporem. Codziennie wieczorem szedłem, brodząc po omacku przez zonę, do baraku „pieriesylnego”, gdzie zatrzymywały się na noc transporty Polaków, spieszące z innych „łagpunktów” na wolność. W dzień porzucałem robotę, ilekroć na birży pojawiał się podoficer z Drugiego Oddziału z kartką papieru w ręku, aby mu się nasunąć przed oczy – zapomniany, a może nawet skreślony przez omyłkę z listy żywych. Gdyby nie Machapetian, załamałbym się w tych dniach męczącej niepewności. Tylko on jeden był niestrudzony w pocieszeniach, przynosił mi wieczorem zupę z kuchni, suszył mi onuce, wysłuchiwał z nie słabnącym zainteresowaniem teorii polityczno-wojskowych, które mi zaszczepił Sadowski, wypytywał o poglądy na dalszy bieg wojny, chwalił za obiektywizm w ocenie potencjału gospodarczo-wojskowego Rosji, gładził dobrotliwie po ogolonej głowie, gdy byłem bliski rozpaczy, zabierał na szachy do baraku technicznego. O, był mi bratem, a może nawet więcej, bo bratem i przyjacielem w jednej osobie. Musiałem jednak i ja wysłuchiwać jego opowieści o „dawnych dobrych czasach”, gdy jako zastępca komisarza przemysłu lotniczego Ormiańskiej SSR cieszył się przyjaźnią „samego Mikojana”.

49
{"b":"100780","o":1}