Литмир - Электронная Библиотека

Nazajutrz wieczorem Marusia przyszła do naszego baraku. Miała jeszcze ślady skrzepłej krwi na twarzy i podsiniaczone oczy, ale wyglądała ładnie w kolorowej spódnicy i białej, cyfrowanej bluzce z czystego lnu, w której kołysały się, puszczone luzem, dwie piersi wielkie jak bochny chleba. Usiadła, jak gdyby nigdy nic, na pryczy Kowala plecami do pozostałych „urków” i przytuliwszy się do niego, lekko szeptała mu coś na ucho, całując go ze łzami w oczach w ospowaty policzek i po rękach. Kowal siedział z początku najeżony i spod niskiego czoła rzucał ukradkiem zmieszane spojrzenia na towarzyszy, ale dał się w końcu ubłagać. Została na noc, budząc nas ciągle z napiętego gorączkowymi rojeniami snu słowami najczulszej miłości, pomieszanymi z własnymi zachłystami bólu i miarowym sapaniem Kowala. Wymknęła się z baraku przed świtem, a za nią stąpał ostrożnie na chwiejących się nogach ogłupiały i zaczadzony kochanek. Odtąd przychodziła już codziennie i nieraz śpiewała przed zapadnięciem nocy mocnym głosem, który przechodził pod koniec każdej frazy w zawodzący jękliwie pisk, „czastuszki” ukraińskie o chłopcu, co „chodił wozie doma mojego”, i o tym, jak „choroszo s mołocznicoj żywiotsia”. Została w naszym obozie wodowozem i polubiliśmy wszyscy jej szeroką, wysmaganą mrozem twarz, jasne włosy rozwiane na wietrze i rozdęte nozdrza, gdy siedząc okrakiem na beczce, opierała czuby walonek na klinach w przednim zaworze sań i poganiała konia głośnymi klaśnięciami bata lub nerwowymi szarpnięciami lejc. Za zoną, gdzie puszczano ją po wodę bez konwoju jako „bytowoją”, zdobywała czasem parę barwnych obrazków lub kolorowych wycinanek z bibułki i przyozdabiała nimi wieczorem brudną ścianę nad pryczą swego ukochanego.

W brygadzie tymczasem popsuło się wszystko od owej pamiętnej chwili nocnych łowów. Kowal chodził do pracy półprzytomny i senny, jego pałąkowate nogi uginały się pod ciężarem worków, omijał często kolejki w wagonach i parę razy spadł nawet z kładki na szyny. Chińczyk Wang wspomniał kiedyś w czasie przerwy w małej stróżówce, że trzeba by „jednego konia zmienić w zaprzęgu”, ale siódemka „urków” zgromiła go rozjuszonym spojrzeniem. Zauważyliśmy jednak, że i oni milkną i uśmiechają się pogardliwie, ilekroć Kowal zbliża się do nich na papierosa. Trzymał się więc na boku, jadał sam z osobnego kociołka, a po kolacji naciągał moje oficerskie buty, wdziewał odświętną rubaszkę ukraińską i kładł się z papierosem na pryczy, nasłuchując, czy nie odezwie się na drodze do kuchni bulgotanie wody, kolebiącej się w ostatniej dziennej beczce.

Któregoś wieczoru, gdy Marusia, która nie odzywała się do nikogo w naszym baraku, siedziała jak zwykle obok Kowala otoczywszy go w pasie splecionymi ramionami, jeden z „urków” trącił ją lekko w plecy i przemówił do niej parę słów. Dziewczyna rozplotła wolno dłonie, odwróciła głowę i przeszyła go nienawistnym spojrzeniem; nagle poderwała się całym tułowiem do przodu i z błyskiem śmiertelnie ranionego zwierzęcia w oczach splunęła mu prosto w twarz. Oślepiony „urka” cofnął się do tym, obtarł lewym rękawem twarz i rozczapierzywszy dwa palce prawej ręki, odwinął się do ciosu. W tej chwili Kowal runął na niego z pryczy jak jastrząb. Szamotali się chwilę, a gdy ich rozłączono. Kowalowi przyglądało się spode łba siedem wrogich par oczu. Odwrócił się do wtulonej w kąt Marusi, obciągnął na sobie podartą rubaszkę i głosem, od którego cierpła skóra, wycedził przez zaciśnięte zęby: „Kładź się, suko, i rozbieraj, bo uduszę”. Po czym do towarzyszy: „Bieritie, bratcy”.

Pierwszy poszedł opluty „urka”. Marusia brała ich teraz w siebie bez sprzeciwu, rozchylając łagodnie uda, kładąc dłonie na kołyszących się zadach i nie broniąc się nawet, gdy nieprzytomnie rozbieganymi rękami miętosili jej piersi. Jej oczy, rozwarte szeroko w zwieszonej z pryczy głowie, wpatrywały się tylko uporczywie w siedzącego przy stole Kowala, a jej blade wargi szeptały cicho: „Prosti, Timosza, prosti”. Kowal nie ruszył się z miejsca, gdy wychodząc z baraku, spojrzała nań raz jeszcze wzrokiem przepełnionym bezgraniczną i podeptaną miłością. W powietrzu unosił się jeszcze długo po jej wyjściu ostry zapach potu, spermy i chwoi.

Po trzech dniach Marusia odeszła od nas na własną prośbę z etapem więźniów do Ostrownoje, a wśród ośmiu „urków” w brygadzie zapanowało na powrót braterstwo broni, nie zakłócone już do końca mojego pobytu w obozie żadnym szczątkowym uczuciem ludzkim.

Praca

Dzień po dniu

O wpół do szóstej nad ranem drzwi baraku otwierały się z trzaskiem i wśród ciszy przerywanej tylko ostatnimi westchnieniami snu rozlegał się głośny okrzyk: „Podjom!” W chwilę potem „razwodczik” – więzień odpowiedzialny za wymarsz brygad do pracy – przechodził szybkim krokiem wzdłuż prycz, szarpiąc śpiących za nogi. Więźniowie poruszali się ciężko na pryczach, odrzucali sennym ruchem ręki buszłaty okrywające głowy, podnosili się tak wolno, jak gdyby ich ciała skrępowane były niewidzialnymi pętami, i jęcząc z bólu, opadali z powrotem na legowiska. Wzdłuż prycz przechodził teraz wolno „dniewalny”, szepcząc monotonnym głosem: „Riebiata, na rabotu”. Do niego należało postawić barak na nogi przed otwarciem kuchni. Robił to jednak w przeciwieństwie do „razwodczika” łagodniej i grzeczniej, jak człowiek, który sam nie pracując, wypycha innych do pracy, i któremu najniższy status sługi niewolników nie pozwala na opryskliwość, tak zwyczajną w ustach ludzi wolnych i ich obozowych wysłanników.

Te parę minut, które mieszkańcy każdego baraku spędzali po pobudce leżąc bez ruchu na pryczach, było swoistą formą porannej modlitwy więźniów. Zaczynała się ona nieodmiennie od przekleństw, a kończyła prawie zawsze sakramentalnym zwrotem: „Ech, nadojeła żyzń”. Powtarzany codziennie na wszystkich pryczach – dolatujący z boków, z dołu i z góry – stał się on dla mnie w końcu czymś w rodzaju przeraźliwej skargi, w której mieściło się wszystko, co więzień umiał i mógł powiedzieć o swojej śmierci za życia. W innych krajach i w innych warunkach miejsce tego krótkiego okrzyku rozpaczy zajmuje prawdziwa modlitwa lub skreślenie jednego dnia wyroku;

jest rzeczą aż nazbyt zrozumiałą, że człowiek pozbawiony wszystkiego z wyjątkiem nadziei zaczyna dzień od zwrócenia ku niej swych pierwszych myśli i próśb. Ale jakże mogli to czynić ludzie, którym odebrano nawet nadzieję? Ani jeden z więźniów sowieckich nie mógł wiedzieć na pewno, kiedy mu się skończy wyrok, gdyż pamiętał z własnego doświadczenia tysiące wypadków, w których przedłużono go na następne dziesięć lat jednym pociągnięciem pióra Osobogo Sowieszczanija NKWD w Moskwie. Tylko ludzie, którzy siedzieli kiedykolwiek w więzieniu, będą w stanie zrozumieć całe okrucieństwo faktu, że w ciągu półtorarocznego pobytu w obozie słyszałem zaledwie parę razy więźniów obliczających na głos ilość lat, miesięcy, tygodni, dni i godzin, które pozostały im jeszcze do ukończenia wyroku. Była to jak gdyby cicha umowa, zmierzająca do nieprowokowania losu. Im mniej mówiło się o wyrokach, im mniej pokładało się nadziei w odzyskaniu wolności, tym prawdopodobniejsze wydawało się, że „tym razem” wszystko pójdzie dobrze. Rozdmuchiwanie nadziei miało w sobie straszliwe niebezpieczeństwo zawodu. W owym milczeniu więc, podobnym do tabu, jakie wśród szczepów murzyńskich otacza imiona mściwych bożków, pokora sąsiadowała z cichym i wytrwałym przygotowaniem na najgorsze. Więzień nie uzbrojony w nie przeciwko losowi przyjmował zaskoczenie jak śmiertelny cios. W lipcu 1941 roku, w dwa tygodnie po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej, sam byłem świadkiem, jak stary kolejarz z Kijowa, Ponomarenko, który przesiedział okrągłe dziesięć lat we wszystkich możliwych obozach sowieckich i jedyny wśród nas mówił o nadchodzącym zwolnieniu z pewnością siebie wykluczającą jakiekolwiek obawy, został w dniu ukończenia wyroku wezwany za zonę, aby usłyszeć, że przedłużono mu go „biezsroczno”.

9
{"b":"100780","o":1}