Литмир - Электронная Библиотека

Wieczorem więc rozmowy na pryczach dosięgały gorączkowego napięcia pożegnalnych szeptów, a w dwie lub trzy godziny później – około dziesiątej – przygasały, sycząc jeszcze gdzieniegdzie jak rozżarzony miał polany wodą. Od tej chwili spóźniony przybysz do baraku przechodził między pryczami, czując na sobie krzyżujące się spojrzenia leżących. Wszystko ucichało, ale sen długo jeszcze nie nawiedzał więźniów. Kilku modliło się, siedząc na pryczy z łokciami opartymi na podciągniętych lekko kolanach i z twarzami zatopionymi w splecionych dłoniach. Inni leżeli bez ruchu, podłożywszy ręce pod głowę, i wpatrywali się w milczeniu w twarze leżących naprzeciwko towarzyszy. Bezkształtne usypiska ciał ludzkich, łachmanów i barłogów, stłoczone przed chwilą jeszcze w rogach baraku, rozpełzały się na pryczach jak wydmy piaszczyste pokarbowane równomiernym odpływem fal morskich. Światło żarówek zdawało się przyćmiewać za kłębami dymu z machorki, a dogasające na kominku drzewo tliło się coraz słabiej, migocąc na przemian to czerwonymi, to czarnymi refleksami. Za oknami była noc biała od mrozu i rozpłaszczona na szybach lodowatymi kwiatami, wyślizgane deski trzeszczały na ścieżkach od kroków ostatnich przechodniów. Wytężywszy słuch, można było złowić w ciszy nocnej dalekie ujadanie psów i stuk buforów na dworcu jercewskim. Obóz zapadał powoli w sen. Około północy w baraku rozlegało się już pierwsze chrapanie, a w ślad za nim zrywały się ze świstem ciche i przejmujące jęki. Po chwili potężniały, przybierały na sile i zamieniały się prawie w przeciągłe zawodzenie, przerywane suchym łkaniem. Nagle ktoś krzyknął gwałtownie, ktoś inny zrywał się ze snu i ze skrzyżowanymi na piersiach rękami – jak gdyby bronił się przed nieznanym napastnikiem – siadał na pryczy, wodząc dokoła błędnym spojrzeniem, i oprzytomniawszy naraz, kładł się na powrót na swoim barłogu z rozdzierającym westchnieniem. Wystarczyło obudzić się późno po północy, aby znaleźć się już – jak w sercu wzbierającej burzy – wśród bezładnych majaczeń sennych, nieprzytomnych okrzyków, w których imię Boga przeplatało się z imionami wzywanych nadaremnie krewnych, spazmatycznych szlochów i przeraźliwych jęków. Więźniowie szamotali się niespokojnie we śnie, chwytali się za serce, uderzali wstrząsanymi płaczem ciałami o twarde wyrko pryczy, zasłaniali się przed czymś szeroko rozpostartymi dłońmi, powtarzali monotonnie swoje „pomiłuj”. Jeden jedyny Dimka siedział nieporuszony obok cebrzyka pomyj i oparłszy się rękami o wyciągniętą sztywno protezę, spoglądał obojętnie na kłębowisko ciał zaplątane w sidłach nocy wypłowiałymi oczami, w których suchy płomień bólu nie zaświecił już od lat ani jednej łzy.

Nasz barak wypływał na bezksiężycowe morze ciemności i niby okręt widmo uciekał ścigany co nocy przez śmierć, unosząc pod swym pokładem śpiącą załogę skazańców.

Zapiski z martwego domu

Któregoś wieczoru, gdyśmy jak zwykle zaczęli przekraczać brygadami bramę zony, nasz wzrok zatrzymał się na dużym afiszu, przylepionym do „czerwonej tablicy stachanowców” u rozstajnych ścieżek obozowych. „Godzina ósma. Kino – wołał afisz. – Wielki walc. Barak chudożestwiennoj samodiejatielnosti”.

Był to drugi w Jercewie pokaz filmowy, a pierwszy za mojej bytności w obozie. Rok temu wyświetlano sowiecki film historyczny, na którym Michaił Stiepanowicz W. oglądał samego siebie, jedzącego pieczeń z carskiego stołu, i wycierał co chwilę zaczerwienione oczy na honorowym miejscu, w pierwszym rzędzie zarezerwowanym dla wolnych urzędników obozowych. O nowym filmie chodziły już po obozie słuchy od paru miesięcy, ale nikt w nie nie wierzył. „Co tam kino – mówili więźniowie – daliby lepiej dolewkę zupy albo sto gramów chleba więcej”. W gruncie rzeczy jednak te słowa nie odpowiadały prawdzie. Kino było czymś więcej niż chleb i jeśli więźniowie wyrażali się o nim pogardliwie, to tylko dlatego, że wierzyli w spełnienie się jedynie takich pragnień, do których na pozór nie przywiązuje się żadnej wagi.

Barak „chudożestwiennoj samodiejatielnosti” mieścił się w pobliżu kuchni i w okresach przepełnienia „pieriesyłki” służył również jako barak tranzytowy dla więźniów przechodzących z innych „łagpunktów” przez Jercewo. Pieczę nad nim i nad wszystkim, co się w nim działo, sprawował naczelnik „kulturno-wospitatielnoj czasti”, zwanej także w skrócie „kawecze”. Do stanowiska naczelnika „kawecze” mógł pretendować tylko człowiek wolny lub zwolniony więzień, który odsiedział swój wyrok w obozie za przestępstwo pospolite; jego pomocnika wyznaczano również spośród „bytowików”. Wszystkie te środki ostrożności przedsiębrano, aby uchronić więźniów od zetknięcia z literaturą wywrotową i od umiejętnie zamaskowanych akcentów antysowieckich w przedstawieniach urządzanych co pewien czas w obozie. W istocie rzeczy jednak pomyślane one były znacznie na wyrost. Biblioteczka „kawecze” zawierała wszystkiego kilkadziesiąt egzemplarzy Woprosow leninizma Stalina, trochę obcojęzycznych wydawnictw propagandowych Gosizdatu, parę kompletów klasyków rosyjskich oraz kilkaset zbroszurowanych uchwał i przemówień z posiedzeń Wierchownogo Sowieta. Za cały czas pobytu w obozie próbowałem tylko czytać Utwory zebrane Gribojedowa i przeczytałem dwukrotnie Zapiski z martwego domu Dostojewskiego – obie te książki otrzymałem jednak w wielkiej tajemnicy od współwięźniów; z biblioteki „kawecze” wypożyczyłem sobie dla zachowania pozorów Woprosy leninizma Stalina, Folklor Riespubliki Korni i przemówienia rewolucjonistki hiszpańskiej Dolores Ibárruri (Pasionarii). Pamiętam, że w książce Pasionarii podkreśliłem ołówkiem dumne zdanie, wypowiedziane przez nią w okresie obrony Madrytu: „Lepiej umrzeć niż żyć na kolanach”, i odtąd książka cieszyła się w obozie dużą poczytnością aż do czasu, kiedy ją z obiegu wycofała specjalna komisja kontrolna NKWD z Wołogdy. Widocznie te piękne słowa, które po raz pierwszy w życiu usłyszałem na zebraniu gimnazjalnego kółka komunistycznego w Polsce, brzmiały w obozie inaczej niż na wolności.

Niepotrzebnie też obawiały się władze obozowe o przedstawienia teatralne. Gdyby nawet istniały jakieś ukryte zamiary przemycenia akcentów antysowieckich w teatrze więziennym, to nie było ich w czym przemycić. Przedstawienie mogło się składać tylko z produkcji muzycznych i wokalnych – wszelkie wstawki konwersacyjne i dramatyczne były zabronione. Prawo było jednak prawem i zwolniony po trzyletnim wyroku złodziej moskiewski Kunin urzędował w „kawecze” w asyście starego Pawła Iljicza, który odsiadywał ósmy rok w obozach za zamordowanie brata.

„Kawecze” mieściło się w małej komórce obok jednego z baraków, a wchodziło się doń z rzadko uczęszczanej ścieżki tuż koło drutów. Przy żelaznym piecyku siedział siwy jak gołąb Paweł Iljicz i podlepiał książki, wycinał ozdoby z kolorowego papieru lub pięknymi literami kaligrafował na stole nazwiska stachanowców na,,czerwoną tablicę”. „Paweł Iljicz – mówili więźniowie, przybierając odruchowo od progu ugrzecznioną pozę – kniżeczku by kakuju poczitat'”. „Jaką?” – pytał, nie podnosząc oczu znad roboty, Iljicz. „Eto uż my wam dowieriajem, czto budiet intieriesnaja”. „Naczalnika dieło” – drapał się z zakłopotaniem w głowę nasz bibliotekarz.

Kunin mieszkał za zoną, ale jadał w obozie. Wysoki, szczupły, w czapce z zadartym do góry daszkiem, sukiennej kurtce i butach z cholewami, o twarzy wilka stepowego i nerwowych ruchach rąk – poruszał się po obozie z łatwością i zadomowieniem, typowym dla doświadczonych i bywałych więźniów. Mówiono o nim, że wyrok, który ukończył w Jercewie w roku 1939, był jego trzecim z kolei pobytem w obozie, ale on sam nigdy o tym nie wspomniał. Chodził po zonie żywym krokiem, często wstępował do baraków, przesiadywał z więźniami po parę godzin, i chociaż ten styl życia należał w pewnym sensie do jego obowiązków, czuliśmy, że tęskni za czasami, kiedy w podartym buszłacie leżał obok swych współtowarzyszy na górnej pryczy, wypatrując myszkującymi oczami, co by tu jeszcze można wygrać w karty lub komu zajrzeć do kuferka. „Nado kulturno żyt', zakluczonnyje” – powtarzał zawsze, uśmiechając się z wyższością przy słowie „zakluczonnyje”, i wyglądało na to, że było to jedno ze zdań, których nauczył się na pamięć, gdy mu przed dwoma laty powierzono misję kształcenia i wychowywania więźniów. W pewien sposób wzruszający był jego stosunek do Pawła Iljicza, z którym dzielił niegdyś pryczę w baraku murarzy. Jadał z nim zupę z jednej miski, dzielił się z nim papierosami, przynosił mu czasem zza zony pól bochenka chleba lub trochę wódki. Paweł Iljicz odwzajemniał mu tę życzliwość posłuszeństwem i przywiązaniem, i chociaż przypuszczaliśmy, że sam na sam mówią sobie jak dawniej po imieniu, przy nas nie ośmielił się nigdy zwrócić się do niego inaczej jak „grażdanin naczalnik”. Kunin lubił ten tytuł i było widoczne, że przywiązuje doń większą uwagę niż do wszystkich swoich czynności kulturalno-wychowawczych. Nie potrafiłby już żyć poza obozem, ale nie zamierzał rezygnować z godności, która po tylu latach poniewierki więziennej wywyższała go ponad pospólstwo i „wrogów ludu”. Starsi więźniowie, pamiętający go z dawnych jeszcze czasów, twierdzili, że bierze teraz odwet za nie spełnione nigdy sny o brygadierstwie. Późnym wieczorem Kunin odprawiał Pawła Iljicza do baraku i przyjmował w swojej „kulturno-wospitatielnoj czasti” kochanki obozowe. Zmieniał je równie często jak dawniej i mówiono nawet żartobliwie, że nie pozbawiony jest pewnych talentów pedagogicznych, jeśli chodzi o nowo przybyłe etapami dziewczęta, lub że mógłby sobie założyć szkółkę z samych tylko dzieci, które urodziły mu „łagiernice” na pryczach baraku macierzyńskiego.

40
{"b":"100780","o":1}