Литмир - Электронная Библиотека

Nastrój podniecenia trwał w zonie i w barakach do północy. Nigdy jednak więźniowie nie zaczynali swego prawdziwego święta od poprzedzającego je wieczoru. To nagłe ożywienie było tylko formą odprężającego przygotowania do dnia, który miał nastąpić potem w całej świetności przestrzeganego ściśle rytuału czynności, rozrywek i drobnych przyjemności. Powolne i uroczyste celebrowanie dnia świątecznego miało swój głęboki sens; był to bowiem jedyny dzień, który z wyjątkiem paru godzin porannych więzień miał prawo układać, rozplanowywać i spędzać stosownie do swoich upodobań. Nigdy też więzień zwolniony od pracy przez lekarza nie spędzał swojego odpoczynku z taką ulgą i radością, jak kiedy czuł i widział, że nie korzysta z przywileju indywidualnego, ale bierze udział w radości wszystkich. Mimo wszystko, co przeżywali, instynkt sprawiedliwości i równości tkwił wiać w więźniach głębiej niż w tych, którzy zamknęli ich za drutami w imię doktryny sprawiedliwości i równości; trzeba było jednak najkrótszej choćby przerwy w nieludzkiej walce o zachowanie życia, aby mógł się on ujawnić.

Więźniowie rozmawiali ze sobą do późnej nocy, leżąc lub siedząc na pryczach, a niektórzy rozsiadali się nawet przy stole, aby nad kubkiem wrzątku nadać tej rozmowie mroczysty i bardziej domowy charakter. Na każdym kroku, w każdym kącie baraku czuć było, że zbliża się święto. Nigdy nie mogłem zrozumieć, skąd pod tą twardą skorupą zobojętnienia i wzajemnej nienawiści bierze się naraz tyle grzeczności. Zarówno słuchający, jak mówiący okazywali sobie tyle życzliwości, że patrząc na nich, można było zapomnieć na chwilę o więzieniu. W barakach duszno było od oddechów ludzkich i wyziewów potu, kłęby pary buchające od drzwi roztapiały twarze ludzkie w brudnej posoce światła, ale wszystko to razem miało w sobie teraz tyle żywości i radosnego podniecenia, tyle nadziei i obudzonych na nowo uczuć… Nie można się było oprzeć uczuciu głębokiego wzruszenia, gdy wracając do swoich baraków lub wdrapując się na prycze, więźniowie żegnali się przed snem serdecznym „spokojnej noczi”… Spokojnej noczi, spokojnej noczi – szeptały przytłumione z przejęcia głosy – zawtra nam toże prazdnik, zawtra nam toże wychodnej dień…

Nazajutrz nad ranem pobudka zrywała nas z prycz nieco później i zaraz po śniadaniu wracaliśmy do baraków, aby się przygotować do rewizji. Rewizja była jedynym wydarzeniem zakłócającym spokój dnia świątecznego. Do każdego baraku przychodziło trzech podoficerów ze straży ochronnej; jeden stawał u wejścia, a dwóch wchodziło do wewnątrz, wyganiając nas wraz z rzeczami do zony.

Każdy więzień rozkładał kolejno u drzwi swój dobytek osobisty, otwierał kuferek i pomagał przetrząsnąć siennik (Jeśli go w ogóle posiadał); po czym zbierał wszystko, czego dotknęła już ręka podoficera, i wychodził na śnieg. W opustoszałym baraku dwóch pozostałych podoficerów opukiwało kolejno wszystkie prycze i ściany, zaglądało pod deski legowisk, szukało otworów w belkach pionowych prycz, przewracało do góry nogami stoły, ławki i puste cebrzyki. Czekaliśmy na koniec rewizji na mrozie i śniegu czasem po 3 do 4 godzin. Rzadko jednak słyszało się więźniów narzekających na ten przepis – wydawał się on czymś zupełnie naturalnym, podobnym nieomal do porządków wiosennych. Straż obozowa szukała w barakach głównie ostrych narzędzi, noży, brzytew, drobnych przedmiotów osobistego użytku, krzyżyków, pierścionków, książek nie należących do biblioteki obozowej – słowem, wszystkiego, co więzień powinien był oddać do depozytu więziennego w czasie pierwszej rewizji po aresztowaniu. Gdy nas wpuszczano z powrotem do baraku, zostawało już niewiele czasu, aby uporządkować prycze przed popołudniowym wrzątkiem, który większości więźniów zastępował obiad. Dopiero teraz zaczynało się święto. Dopiero teraz reszta dnia należała już wyłącznie do nas i mogliśmy z nią zrobić wszystko, czego dusza zapragnie. Trzeba się było jednak spieszyć. Czas płynął w zonie nieporównanie szybciej niż przy pracy.

Jedną z największych atrakcji dnia świątecznego było to, że posiadał on swój własny, dla każdego więźnia inny układ. Z wyjątkiem więźniów, którym zmęczenie nie pozwalało się nawet poruszyć z pryczy, wszyscy spędzali wolne popołudnie po swojemu i rzadko odstępowali od raz ustalonego rytuału. Można było prawie bez omyłki powiedzieć o każdej porze tego niezwykłego dnia, gdzie się kto znajduje i co robi.

Po wrzątku wychodziłem zazwyczaj do małego baraki w pobliżu wartowni, w którym mieścił się sklepik obozowy. Tylko w wyjątkowe dnie, raz na parę miesięcy, więźniowie-stachanowcy mogli w nim dostać po nominalnej cenie kawałek końskiej kiełbasy i funt chleba, ale sklepik otwarty był codziennie wieczorem, a w święta przez cały dzień. Przychodziliśmy doń, jak gdyby bawiąc się w teatr bez rekwizytów. W ciemnej komórce bowiem było zawsze tłoczno, a stary kulawiec Koźma stał za ladą uprzejmie uśmiechnięty i półodwrócony do pustych półek, na których dla dekoracji ustawiał równo obok siebie całą kolekcję skrzynek, puszek i próżnych butelek. Stojąc tak w zaduchu i dymie machorki, rozmawialiśmy jak w niedzielę po kościele w prowincjonalnym szynku o pogodzie, o pracy, o wiadomościach z innych łagpunktów, o ulubionych potrawach i cenach alkoholu: zadawaliśmy Koźmie pytania na temat pustych skrzynek, a on odpowiadał z powagą, zwracając się coraz to do kogoś innego, kuśtykając żywo wzdłuż lady, pozdrawiając wchodzących i żegnając odchodzących. Znał nas wszystkich z „imia i otczestwa” i do jego obowiązków należało zamienić z każdym z więźniów parę uprzejmych słów. Była to więc czysta umowa, rzadko łamana nagłym wybuchem śmiechu, i świadcząca o tym, jak silna jest potrzeba teatru nawet u ludzi, którzy w swym ubogim życiu niewiele mogą znaleźć tematów nadających się do naśladowania w sztuce. Ta konwencja miała w sobie coś z podświadomego masochizmu, ale jednocześnie z niezrozumiałych powodów działała pokrzepiająco i odświeżająco. Po dwóch godzinach rozmowy, przekomarzania się z kulawym Koźmą, krzykliwych pozdrowień, pytań i odpowiedzi zatracaliśmy sami poczucie rzeczywistości i niewiele brakowało, abyśmy się zaczęli trącać pustymi szklankami i wychodzić chwiejnym krokiem do zony. U szczytu podniecenia rozmowy nabierały bowiem ostrości i zaczepnych akcentów, tak typowych dla pijackich burd. Wychodziłem ze sklepiku późnym popołudniem. Ten teatr nie miał nic wspólnego z fikcją – wprost przeciwnie, zastępował w każdym najdrobniejszym szczególe życie.

W zonie szarzało. Przed barakami stały małe grupki więźniów, rozmawiając ściszonymi głosami. Młodsi ruszali w kierunku baraku kobiecego i wywoływali znajome dziewczęta. Na ścieżkach mijały się pary, rozlegały się śmiechy, więźniowie przystawali na chwilę, aby zamienić parę słów, i zapraszali się wzajemnie do swoich baraków. Niebo powlekało się przed wieczorem nieprzezroczystą błoną, a od strony lasu szła pustym polem lekka zadymka, niecąc po drodze kłęby śniegu, które układały się fałdami jak wydmy piaszczyste. Daleko na horyzoncie zapalały się pierwsze światła w wolnych domach. Nieraz przystawaliśmy na wartowni, patrząc na nie bez słowa, przejęci wzruszeniem i zamyśleni o świecie, który żył własnym życiem, przestrzegał niezmiennych praw dnia, wieczoru i nocy i zdawał się nie wiedzieć, że w odległości paru kilometrów podpatruje go kilkadziesiąt lub kilkaset zachłannych spojrzeń. Co myśleli o nas ludzie, zapalający teraz światła w dalekich oknach? Czy nienawidzili nas, tak jak ich tego uczono, czy może współczuli nam po cichu, patrząc przez otwory w oblodzonych szybach na dymy unoszące się w górę z tego małego skrawka ziemi, na którym dwa tysiące skazańców próbowało wykrzesać choć trochę radości ze swego cierpienia? Czy uwierzyliby, że jeszcze żyjemy, przyjrzawszy się z bliska naszym martwym twarzom, dotknąwszy naszych wyschniętych i owrzodzonych ciał, wejrzawszy w nasze stwardniałe na kamień serca? My sami bliscy byliśmy zwątpienia, spoglądając sobie nawzajem w oczy, a cóż dopiero oni – mimowolni obrońcy naszego poniżenia i naszej nędzy?

31
{"b":"100780","o":1}