Zachodziłem kolejno do baraków, w których miałem znajomych więźniów. O tej porze prawie wszyscy pisali listy do domu lub odczytywali stare listy z domu. Przy stołach, na pryczach – podłożywszy sobie drewniane kuferki pod papier – siedziały przygarbione postacie, zatopione w rozmyślaniach, o twarzach zaczerwienionych od wy siłku i zastygłych w wyrazie tęsknoty. W kątach baraków i zbierały się małe grupki więźniów, obradujące z ożywieniem, co należy i wolno napisać w liście wysyłanym na wolność, co zaś trzeba za wszelką cenę ukryć przed cenzurą obozową i adresatem. Piśmienni przechodzili wolno wzdłuż prycz, ofiarowując głośno za kawałek chleba swoje usługi niepiśmiennym. Więźniowie, nie mający szans otrzymania listu z domu i nie posiadający w zasięgu; funkcjonowania poczty sowieckiej nikogo z bliskich, [przysiadali się na tych pryczach, gdzie czytano listy na: głos. Braliśmy wszyscy udział w troskach i zmartwieniach naszych towarzyszy, a baraki zamieniały się na krótko w wielkie rodziny. I nie muszę chyba dodawać, jak lubiłem te chwile, gdy pozbawiony kontaktu z najbliższymi poznawałem kłopoty rodzinne wszystkich zaprzyjaźnionych więźniów.
Listy do domu były przeważnie jednobrzmiące i ułożone tak, aby stanowiły umiejętny kompromis pomiędzy ograniczeniami, jakie stawiał więźniom w korespondencji obóz, a potrzebami, jakie odczuwali sami więźniowie. „Jestem zdrów, pracuję i myślę o was, czego i wam życzę” – oto była formułka, czyniąca zadość obozowi. „Każdy dzień płynie powoli i liczę chwile, kiedy was znowu zobaczę” – pisali więźniowie, usiłujący w jednym krótkim zdaniu dać przybliżone pojęcie o swojej męce. „Byłem w szpitalu, ale czuję się już dobrze”. „Przyślijcie trochę cebuli, bo tu na Północy jej mało”. „Nigdy przecież nie pracowałem w lesie, więc muszę się wszystkiego uczyć od nowa”. Takie zdania, pozornie komunikatywne i obojętne, miały być dla ludzi umiejących czytać na wolności źródłem wszystkich informacji o życiu w obozie.
W baraku „lesorubów” miałem znajomego Kozaka znad Donu, Pamfiłowa, który zwykł czytywać mi w święta listy od syna. Powstała z nich barwna historia – tym ciekawsza, że w połowie roku 1941 znalazła w obozie swój nieoczekiwany epilog.
Stary Kozak miał syna w Czerwonej Armii, młodego lejtnanta wojsk pancernych, którego fotografia stała w baraku w posrebrzanych ramkach obok pryczy ojca. O losach samego Pamfiłowa wiedziałem tylko tyle, że w roku 1934 kolektywizacja pozbawiła go dużego gospodarstwa nad Donem i wymiotła go na tak zwane wolne przesiedlenie na Syberię, gdzie pracował jako instruktor rolny do roku 1937, do dnia aresztowania. Na Syberii umarła mu zona, a jedynego syna zabrano w wieku lat 18 do wojska. Był to prawdziwy „kułak” z gatunku tych, jakich mało już dziś spotyka się w Rosji: uparty, hardy, skąpy, nieufny i pracowity, nienawidzący z całego serca kołchozów, pełen pogardy i nienawiści do urządzeń sowieckich, przywiązany nieludzko do wspomnień o posiadanej niegdyś ziemi. Mimo to pracował w brygadzie jak mało który więzień, z takim oddaniem i zawziętością, jak gdyby karczował własny las. W obozie stawiano go często za wzór, zapominając, że tajemnica jego pracowitości tkwiła w dwóch rzadkich cechach: miał nieprawdopodobnie silny organizm – sękate, żylaste ciało obciągnięte skórą, od której odbijał się puszczony z góry nóż, zdawało się być wyciosane z najtwardszego dębu – i chciał jeszcze przed śmiercią zobaczyć syna. Pamfiłow kochał młodego Saszę miłością zupełnie zwierzęcą. Często po pracy kładł się na pryczy, wpatrywał się godzinami w stojącą obok fotografię, dotykając jej przekrzywionymi ze starości palcami, i wkładał w swój wzrok tyle zapamiętania i tęsknoty, że trącony znienacka budził się jak z głębokiego snu. Tłumiąc przyrodzoną nieufność, Pamfiłow wierzył głęboko, że uczciwą pracą zasłuży sobie w końcu na „swidanije” z synem.
Tego przywiązania nie osłabiał nawet fakt, że nie spotykało się ono z pełną wzajemnością. Listy Saszy – które znaliśmy prawie na pamięć, bo stary Pamfiłow odczytywał je nam po kilkanaście razy – były krótkie, powściągliwe i bystrym słuchaczom mogły przywodzić na myśl fragmenty z „politgramoty”. Sasza cieszył się, że ojciec jest zdrów i pracuje, donosił o postępach w karierze wojskowej, wtrącał parę uwag na temat szczęśliwego życia w Związku Sowieckim i polecał ojca sprawiedliwości wyroków „naszej socjalistycznej ojczyzny”. Stary Pamfiłow czytał wolno pierwszy i drugi ustęp, przebiegał z nutą irytacji w głosie przez trzeci i długo delektował się ostatnim, rozgryzając uważnie każde słowo. „Widzicie – tłumaczył nam z zapałem i lekkim zakłopotaniem – to z musu, a to z serca. Dobre sobie – sprawiedliwości wyroków sowieckich! Bogu, Bogu mnie poleca Saszeńka, synok jedyny”. A potem: „Nie zmienią chłopcu duszy, choćby tam diabeł był przy robocie. Ja go wychowałem, Kozak doński Pamfiłow, gospodarz na własnej ziemi”. Mówiło się też o nim w obozie „ten stary choziain Pamfiłow”, a młodego Saszę znało z listów i opowiadań co najmniej kilkudziesięciu więźniów. Ale nie wszyscy byli tak pewni jak ojciec, że „chłopcu nie zmienią duszy”. Do innych więźniów przychodziły bowiem listy, w których ani słowa nie było o,, socjalistycznej ojczyźnie”. I Pamfiłow musiał czuć sam, że sprawa nie jest taka prosta, skoro szukał po każdym liście potwierdzenia w naszych oczach. „No pewnie, Pamfiłow – mówiliśmy na przekór ukrytym obawom – nie zmienią, nie zmienią. Dobre ziarno nie wyda nigdy złego plonu”.
Listy Saszy miały jednak to do siebie, że były bardzo stare: pochodziły głównie z roku 1939. Ostatni, datowany w listopadzie 1939 i pisany jak gdyby w pośpiechu, otrzymał Pamfiłow w marcu 1940 roku, a więc na długo jeszcze przed moim przybyciem do obozu. Potem powstała długa przerwa, ale Pamfiłow wypełniał ją nieustannym odczytywaniem dawnych listów. Kiedy go poznałem, znalazł we mnie wdzięcznego słuchacza, który zaczął czytać od połowy drukowaną w dzienniku powieść i z tym większą uwagą słuchał teraz poprzednich odcinków. Nasza zażyłość zaczęła się od tego właśnie: dzięki mnie bowiem listy stare stawały się znowu raz jeszcze świeże.
Czytając ciągle poplamione i zszargane listki papieru, Pamfiłow zatracił trochę poczucie czasu i raz, zajrzawszy mu przez ramię, złapałem go na tym, że fałszuje daty. Ale ta maska nie była w stanie ukryć niepokoju, jaki wzbierał w nim, gdy sobie uprzytamniał na krótko, że mija miesiąc za miesiącem, a nazwisko Pamfiłow nie pojawia się ciągle na wykazie przylepianym co parę dni obok skrzynki pocztowej. Więźniowie mogą otrzymywać listy bez ograniczeń, wysyłać zaś jeden na miesiąc; Pamfiłow nie omijał żadnej okazji, aby się upomnieć o znak życia od syna – jedyną rzecz, która nadawała sens jego własnemu życiu. My jednak – których pocieszał i przed którymi usprawiedliwiał Saszę, jak gdyby wchodziły tu w grę nie tylko jego uczucia ojcowskie, ale i honor – nie byliśmy oślepieni jego własną ślepotą. Przyglądaliśmy się w milczeniu zmęczonej twarzy Pamfiłowa, jego oczom wysuszonym i zaczerwienionym, jak gdyby dął w nie nieustannie wiatr pustynny, i jego drżącym rękom, które zanurzały się w wiszącym na piersi woreczku z listami jak ręce obłąkanego skąpca, nie odróżniającego już prawdziwych klejnotów od fałszywych. I wiedzieliśmy, że odpychając od siebie rozpaczliwym gestem przeczucia, odpycha prawdę.
W marcu 1941 roku Pamfiłow otrzymał wreszcie list od syna. Widniała na nim źle przez cenzurę zatarta data „luty 1940”, szedł więc blisko rok. Sasza donosił, że nie będzie teraz pisywał przez dłuższy czas, bo nie pozwolą mu na to pilne zajęcia. Ale stereotypowy ustęp listu o potężnym Związku Sowieckim i,,naszej socjalistycznej ojczyźnie” miał teraz więcej niż zazwyczaj ognia i kończył się zdaniem, w którym syn usprawiedliwiał i pochwalał nawet aresztowanie ojca jako „przejaw historycznej konieczności”. Pamfiłow przymknął oczy i opuścił na kolana ręce, trzymając jeszcze kurczowo kartkę papieru. Nikt z nas nie powiedział ani słowa. Cóż tu bowiem było do powiedzenia? Pamfiłow, który rozumiał tylko, co to jest ziemia i miłość ojcowska, nie zrozumiałby nigdy tak trudnego pojęcia jak „konieczność historyczna”. Spod jego przymkniętych powiek potoczyło się parę łez. Potem runął piersią na pryczę i wyszeptał cicho: „Straciłem syna, umarł mi syn”.