Литмир - Электронная Библиотека

Nazajutrz Pamfiłow nie wyszedł do pracy i z miejsca odesłany został do izolatora. Przebył w nim trzy doby o kromce chleba i wodzie; to go ugięło, bo zaczął znowu wychodzić do lasu, ale nie pracował już tak jak dawniej. Wracał z lasu milczący, obolały, nie odzywał się do nikogo słowem, a jego sąsiedzi z pryczy opowiadali, że którejś nocy siedział do późna przy piecu, aż wreszcie podniósłszy się z ławki zdjął z szyi woreczek i rzucił go w ogień.

W kwietniu przeszedł przez Jercewo jedyny transport oficerów i żołnierzy sowieckich z „finskogo plena”, którzy dostali wyroki dziesięcioletnie za poddanie się Finom. Nie było mnie tego dnia w zonie, ale kiedy nad ranem wróciliśmy z bazy, Dimka opowiedział nam z przejęciem, że był wśród nich Sasza Pamfiłow. Przyjechawszy do obozu rano, dowiedział się, w którym baraku mieszka stary Pamfiłow, i położył się na jego pryczy. Musiał już wiedzieć o wrażeniu, jakie zrobił na ojcu ostatni jego list, bo kiedy stary Kozak wrócił z lasu, Sasza zeskoczył z pryczy i zaczął się bojaźliwie cofać w kierunku ściany. Pamfiłow zbladł, zachwiał się, wypuścił z rąk pusty kociołek i szedł za nim z nieprzytomnym błyskiem w oczach. „Pamfiłow – krzyknęli z prycz więźniowie – przypomnij mu, co to ojcowska ręka!” Ale Pamfiłow przysiadł nagle na ławce, opuścił głowę, jak gdyby zasłabł, i w zupełnej ciszy baraku wyszeptał: „Synok, dorogoj mój synok…”

Przeleżeli obok siebie całą noc na pryczy, rozmawiając cicho, a następnego dnia Sasza poszedł etapem do Niandomy. Potem widywaliśmy znowu codziennie starego Pamfiłowa, pracowitego i cierpliwego, jak gdyby wdzięczny był obozowi za to, że pojednał go z synem.

Pod wieczór, gdy zbliżał się czas głównego posiłku, rozchodziliśmy się do baraków i rzadko już wychodziliśmy z nich na powrót do znajomych. Ostatnie godziny dnia świątecznego upływały nam na opowiadaniach i rozmowach we własnych barakach. Leżeliśmy na pryczach bliżej siebie niż zazwyczaj, zasłuchani w czyjąś opowieść lub rozmawiając szeptem, w atmosferze intymności, jaką wytwarza niewola, gdy codzienna walka o byt nie wznosi pomiędzy więźniami przegrody nieufności i instynktownej wrogości.

O tej porze było w naszym baraku przyjemnie i prawie domowo. Pod glinianym okapem, na którym suszyły się onuce i walonki, palił się trzaskający ogień, rzucając chwiejne odblaski płomienia na chropowate twarze więźniów. Przy stołach grano w warcaby lub w kości, a z kątów i z dolnych prycz dochodziły przytłumione setkami głosów dźwięki gitar i harmonii. Nawet głód zdawał się nie atakować w tym dniu ofiar. Na wszystkich twarzach malowała się ulga, jak gdyby nagle wiry zamieci uniosły się kłębami śniegu w górę i zderzywszy się gwałtownie nad dachami baraków, pozostawiły w dole martwe pole jeśli nie ostatecznego spokoju, to przynajmniej krótkiego wytchnienia.

Przez parę z rzędu dni świątecznych co najmniej połowa naszego baraku przysłuchiwała się uważnie i bez najmniejszych oznak znudzenia opowiadaniu Fina z 42. brygady, Rusto Karinena, o jego nieudanej próbie ucieczki z obozu zimą 1940 roku. Karinen przyjechał nielegalnie do Rosji w roku 1933. Jako wykwalifikowany majster metalowiec dostał natychmiast dobrze płatną pracę w Leningradzie, gdzie przebył na wolności – nauczywszy się nienajgorzej rosyjskiego – do czystki po zabójstwie Kirowa. Oskarżono go o to, że przywiózł z Finlandii tajne instrukcje dla zamachowców. Trudno o bardziej nieprawdopodobny zarzut, skoro dochodzenia w sprawie zabójstwa Kirowa – mimo że pociągnęły za sobą falę aresztowań i do dziś jeszcze uważane są przez niektórych badaczy zagadnień sowieckich za właściwe źródło Wielkiej Czystki z lat 1936-37 – nie doprowadziły nigdy do jawnego procesu i istnieją poważne przypuszczenia, że student leningradzki Nikołajew zastrzelił Kirowa z pobudek czysto osobistych. Karinen jednak, inteligentny robotnik o sporym oczytaniu i wielkim doświadczeniu życiowym, zorientował się po pierwszych paru miesiącach nieprzerwanych badań nocnych, że technika śledztwa sowieckiego polega nie tyle na ustaleniu prawdy, ile na kompromisowej ugodzie w wyborze możliwie dogodnego dla oskarżonego kłamstwa. Zgodził się więc występować jako wysłannik zagranicznej organizacji terrorystycznej pod warunkiem, że nie zażądają od niego dokładnych danych na temat mocodawców w Helsinkach i kontaktów w Leningradzie. Jego zeznanie potwierdziło więc akt oskarżenia, nie podając żadnych szczegółów – Karinen oświadczył bowiem, że nie wykonał powierzonego mu zadania. Mimo inteligentnego na ogół rozumowania, komunista fiński przeliczył się jednak w tym właśnie drobnym fakcie. Co dla niego było kompromisową fikcją, uchylającą zbędne cierpienia w sytuacji, w której nie można było marzyć o zwolnieniu, stało się po paru dniach dla sędziego śledczego wydartym z trudem strzępem prawdy i punktem wyjścia do dalszych badań. Tym razem Karinen nie zgodził się pójść ani o pół kroku dalej, co więcej – zaczął się wycofywać z poprzednich zeznań. W styczniu 1936 spędził trzy tygodnie w celi śmierci, a w lutym zupełnie nieoczekiwanie odczytano mu zaoczny wyrok skazujący na dziesięć lat. Z obozów w Kotłasie Karinen przyszedł etapem do Jercewa w połowie roku 1939.

O jego próbie ucieczki z obozu w czasie wojny rosyjsko-fińskiej mówiło się wśród więźniów jak o czymś legendarnym. Każdy więzień „planuje” w okresach lepszego nieco samopoczucia ucieczkę z obozu i stara się wciągnąć w nią najbliższych współtowarzyszy. Więcej jednak w tych „planach” jest naiwnego samooszukiwania się lub szukania iluzorycznej nadziei życia niż rzeczywistych szans i przygotowań. Zwłaszcza wśród nas, więźniów polskich, projekty ucieczek cieszyły się wyjątkową popularnością. Oprócz samego życia w obozie męczyła nas również przymusowa bezczynność, myśl o tym, że gdzieś daleko, na egzotycznych dla uszu polskich frontach, toczy się dalej wojna. Bardzo często zbieraliśmy się w jednym z baraków w zaufanym gronie dla omówienia szczegółów ucieczki, znosiliśmy znalezione przy pracy kawałki metalu, stare pudełka i odłamki szkła, z których można było rzekomo sporządzić prowizoryczny kompas, dzieliliśmy się zasłyszanymi wiadomościami o okolicy, o odległościach, o warunkach klimatycznych i właściwościach geograficznych Północy – i nikogo z nas nie zniechęciła nigdy świadomość, że jak dzieci rozgrywamy bitwy ołowianymi żołnierzami. A raczej czuliśmy wszyscy śmieszność naszych poczynań, ale nie mieliśmy odwagi głośno się do niej przyznać. W królestwie fikcji, do którego przywiozły nas z zachodu setki pociągów towarowych, każde uczepienie się własnej fikcji miało w sobie coś pokrzepiającego. Ostatecznie jeśli przynależność do nie istniejącej organizacji terrorystycznej może być zbrodnią karaną dziesięcioletnim więzieniem, to czemu spiłowany gwóźdź miałby nie być igłą kompasu, kawałek deski nartą, a skrawek papieru pokryty kreskami i kropkami mapą? Pamiętam nawet podoficera zawodowego kawalerii z Białegostoku, który w okresie szalejącego w obozie głodu znalazł w sobie dość woli, aby odcinać codziennie z racji chleba cienką kromkę i wysuszywszy ją nad piecem, chować do woreczka ukrytego w nie znanym nikomu miejscu w baraku.

Gdyśmy się po latach spotkali w wojsku na pustyni irackiej, wspominając przy butelce w namiocie więzienne czasy, zażartowałem przyjaźnie z jego,,planu” ucieczki. „Nie śmiej się – odpowiedział poważnie – przeżyłem obóz dzięki nadziei ucieczki, przeżyłem trupiarnię dzięki zaoszczędzonemu chlebowi. Człowiek nie może żyć, nie wiedząc, po co żyje”.

Opowieść naszego fińskiego towarzysza nie była zbyt pouczająca, jeśli chodzi o szczegóły techniczne, ale słuchaliśmy jej zawsze z zapartym tchem, jak gdyby czerpiąc z jego desperackiego kroku siły do dalszego przetrwania. W kącie baraku, w którym opowiadał siadłszy ze zwieszonymi nogami na górnej pryczy, panowała zupełna cisza, przerywana tylko niecierpliwymi pytaniami i okrzykami wyprzedzającymi bieg wypadków. Znaliśmy bowiem tę opowieść na pamięć, a mimo to słuchaliśmy jej ciągle z nie słabnącym zainteresowaniem. Karinen mówił wolno, płynną ruszczyzną z ledwie zauważalnym nalotem cudzoziemskim, gestykulując żywo i przerywając co parę minut dla pociągnięcia łyku chwoi. Jego małe zapuchnięte oczy zdawały się wypatrywać jeszcze teraz kierunku w samotnej wędrówce przez zasypaną śniegiem puszczę archangielską.

33
{"b":"100780","o":1}